biere nożyczki

I zaczynam wycinać tą kolorową wycinankę. Myśli, słów nigdy nie wypowiedzianych, obrazków, wiórków i skrawków. Zrobię z tego taki ładny ulepczyk, będe nim podrzucać jak Zośką, to tu to tam.

niedziela, 30 grudnia 2012

Chrząszczewo w Gałążczycach

Dokąd ja mam pojechać Koniu? Czekaj, popatrzę tylko na mapę.Idzie, patrzy, wraca i mówi. Jedź do Gałążczyc. Nie pojadę tam, ale pojadę gdzie indziej, kierownica jest częścią mojego ciała, które przechyla boki na zakrętach. Jest N., poszukiwane graty na mój grób, kup patelnię, piecyk kup, łup, w głowę, łup, grzebiemy jak kury w kurzu podwórka, ja znajduję piękny śmietnik, i stary niemiecki kafel, jeden, za dwa złote. Sprzedający na szrocie to zwykły szachraj, ma czerwoną twarz i krótkie palce, mieszające kabongę. Wzbogacił się na transporcie resztek, kłiiii chrum chrum, nazwoził śmieci jak leci. Ale kostiumu kosmity mi nie przywiózł.
Jest zabawa, bo jest wycieczka, słońce robi nam jasno, światło fajne jest, zielonkawe.
Którędy do Srebrnej? Nie będziemy wyciągać dżipijesa synu, tylko popatrzymy na Sowę, a stamtąd już pod górami cały czas w prawo. Ale...rondo, jedziemy koło wieży dla małych hitlerowskich dzieci, gdzie kiedyś, eee, to już nieważne, że kiedyś, mandala zdmuchnięta, końcówka pyłu zamieciona. Jedziemy, mijamy rozwalone pałace, wspinamy się spiralnie i bęc, góry, znajomi i ta sama mantra, która bzyczy nad tym miejscem, jak transformatorrrrr.
Ziuu, kręci się kółeczko, działamy, wirujemy dotykając się nawzajem, buraki wyjszły pyszne, stadko porykujących mężczyzn z łyżwą i paskami, najedzone.
Potem odwiedzamy domek z piernika, a wróżka szyje anioły, co ziewają, jej pies ma jedno oko niebieskie nadto zjada kozy. Nie wróżka, pies.
I dobrze w sumie, a nawet lepiej, wróżkowy elf wpada do kanciapy i szpera. Wróżka też coś kładzie na stole i słyszę lekkie dzwoneczki wokół mojej głowy, przez chwilę jest wiosna, potem pada, liście opadają, nadchodzi zima, idzie mróz i oto strój kosmity leży przede mną jak malowany.

Teraz otrząsam się z wrażeń, daktyle żuję słodkie i słucham Ground beneath her feet, Bono mi tu tak pięknie śpiewa, że aż mnie buja. I cały czas w czapce.
Podsumowania. Kartka edytora i myśli da się materializować w cyfrowy sposób, mogę więc powiedzieć, co ostatnio wyśpiewałam przy blacie. Mój rok jest dłuższy niż 365 tradycyjnych dni polskich, ponieważ wiele zdarzeń jest przeze mnie całkowicie wymyślona. Chwil równoległych i nowych znaczeń podsuwa mi wyobraźnia mnóstwo. W ten sposób osiągam stan życia w kilku wcieleniach naraz, z których główne brzmi cobybyłogdyby.
Piosenka przy zlewie była o przedłużanie życia iluzją, coś tam coś tam - luka. Pamięć ulotna. Uwierzcie mi na słowo, że to świetny song był, z murzyńską nutą i piaskiem na kapciach.

Pyta mnie Koń w nocy, czy pojechałam do tego Chrząszczewa, co mówiła.

piątek, 28 grudnia 2012

Początek

Zdjęcie kradzione acz oddające klimat czasu i miejsca

Poszłam z Bojsą nazbierać owoców jałowca pod nieczynną szkołą w Manowcach i wtedy go zobaczyłam. Wysunął się powoli za góry i oślepił pięknem, spokojem i dumą. Oraz niemożliwą wręcz samotnością. Włosy zjeżyły mi się pod czapką, gdy na mnie popatrzył, mój największy przyjaciel i mag.
Kasia sprzątała po pożarze, trudno - uparła się zrobić to jeszcze w tym roku, przeszkadzać nie będę. Jak dla mnie ten swąd, wyczuwalny od wejścia do domu, ma duże znaczenie. Przypomina mi co dnia o konieczności kupna gaśnicy. Będę musiała zrobić najpierw próbę i rozdziewiczyć jakąś starą niechciejkę samochodową, żeby nie było obciachu, kiedy przyjdzie wielki ogień, a ja, jak jaka sierota, nie będę umiała zerwać plomby. Wypsikam ją spektakularnie do końca.
No więc jałowiec, do bigosu noworocznego, którego nie ruszę. Silna chęć ucieczki wykiełkowała w drugi dzień świąt, gdy siedziałam przed laptokiem czekając na nic, w środku niczego. A czego ty chcesz, dziewczyno? A nie balii gorącej, nie bigosu na podłodze? No nie, nie chcę właśnie. Jedyne, czego chcę, to zostać kosmitą.
Jesteśmy umówione na jutro - będziemy szukać na targu staroci stroju obcego. Przybysze z kosmosu - cóż oni mogą nosić na sobie? Widzę rurę od odkurzacza zwiniętą na głowie, pomalowaną na srebrno. Rozwalone, wybebeszone kablami radio na plecach widzę. Diody wystające spod sukni. Srebrny trykot z obręczami pod rękawami, członkującymi ciało w segmenty. Ciekawe, co przyniesie oślepiający wolnością poranek, kawa w termosie przytargana w plecaku i hałdy niepotrzebnych rzeczy na targu staroci.
Czy odnajdę strój obcego? Czy uda się stylizacja noworoczna?
O tym dowiecie się w następnym odcinku (poje)bajki.

środa, 26 grudnia 2012

c.d.

Nie czuje się członkiem tego plemienia, w którym sułtan nie ma dzieci ni kobiety. Chodzi w sułtannie i popełnia błędy; mają go tu za mądralę, inni go po prostu nie lubią, jednak poczucie obowiązku wklejone w rytuał niedzielny nakazuje im przyjść.
Jej nastawienie jest, a raczej było otwarte, dopóki nie zobaczyła ciemnej strony mocy. I odtąd, zrażona, nie dąży do spotkań, a nawet celowo ich unika. Wie, że jej spojrzenie jest nacechowane przez to, co jej się wydaje, a czego nie musi być. Jeden kadr z filmu, który zastopował, gdy weszła i interpretacja złapanego obrazu może być równie fałszywa, co oczywista. Wystarczył jeden kadr, by dopasować do niego wszystkie wybaczane dotąd małe wady.
Nie pomoże więc życzliwe zaproszenie z grupą parafian wybierających się za górkę do sanktuarium. Młodzi chłopcy niosą krzyż przenośny i ciekawie na nią zerkają, gdy wychodzi z Doroślakiem w tym samym kierunku a przeciwnym zwrocie. Doroślak dostojnie stawia łapy, bez pośpiechu i z całkowitym spokojem. Jak na starego psa zjadł naprawdę wiele rozumów. Zjadł też kilka sporych zwierząt w swoim dotychczasowym życiu, może przejął też mądrość ich duszy. Malwina jest zadziornie przekonana, że zwierzęta w kategoriach ludzkich mają dusze, co wyklucza sułtan i jego świta. Większość wiernych traktuje konia na równi z traktorem, psa – z monitoringiem, kota – łapką na myszy. Doroślak w tym się z nią zgadza. Wie swoje, wie też malwinowe.

niedziela, 23 grudnia 2012

Palenie szkodzi...tobie i twojemu otoczeniu

Oj, jak to trzeba uważać, co się mówi, obraziłam dom. Powiedziałam Kasi, że nie potrzebuję go i mogłabym jak nomada sobie żyć. Że trzyma mnie jedynie młodociany korzeń, natomiast cała reszta drażni i przygniata. Że to genetyczna przypadłość określiła Kasia i poszła sobie do garderoby zapalić. Za jakiś czas chmura dymu w łazience zadziwiła ją na tyle, że przyszła i spokojnym głosem oznajmiła, że chyba mi się coś pali. Musiałyśmy przeprowadzić akcję ratowniczą, bo pięć minut później pozostałaby nam jedynie ewakuacja. Kula w gardle ze strachu i obserwacja skwierczących śmieci. Woda i swąd, nadpalone meble i osmalone cegły. Ślimak w palącej się trawie na wiosnę.
Nieprawda, nie mogę bez Ciebie żyć. Zawsze chcę tu wracać z każdego dalekiego wyjazdu.
Odmrażać Ci rurki i łatać poszycie. Opalać drzwi...
Ciesz się, Kicia, że masz gdzie mieszkać, usłyszała o czwartej nad ranem Shiva przeciągająca się leniwie.




niedziela, 16 grudnia 2012

Rozrabiam

Chodzę i rechoczę, bo życie się nagle, ni w pięć ni w dziesięć, wesołe zrobiło. Poszło od piątku, przez zrobienie sobie punkowej fryzury na głowie u Agaty i wyjściu od niej w worku z farbą na głowie. Oniemiała grupa odprowadza mnie do samochodu bezgłośnie. A mi się uśmiech przykleił i trwa nieporuszony do dzisiaj.
Sobota owocnie spędzona na strychu i jego odgruzowanie po raz kolejny napełniła mnie dumą, która przeszła w łagodny stan pożądania tequili. Ciągle mi się czegoś chce, jak nie palić, to pić, do realizacji jednak znowu nie doszło. Nawiedzona wieczorem przez gości odcięłam krnąbrne dziecko od łączności przełączając fazę na off. Przy świecach przegadaliśmy spokojnie do zakończenia baterii.
Zbliżała się północ, gdy tequila dała znać, że czeka i wchodzi właśnie do wiejskiej mordowni. Szybka teleportacja o mały włos skończyłaby się wjechaniem w dupsko panu barmanowi, który lawirując między panoszącą się w jego knajpie dżumą rzucił się do mnie z radością, wykrzykując zdrobnionko mego imienia.
Podniosły się wszystkie zapijaczone mordy widząc mnie po wielokroć, tequili jednak już nie było.
Poszukiwania zaowocowały na znajomym podwórku, ogrodzonym pięknym kamiennym murem z wbudowanymi drzwiami od szaf. Tequila zamajaczyła na moment, lecz poszukiwania nie miały się jeszcze skończyć. Wewnętrzny rechocik przybrał na sile w knajpie kolejnej, gdzie szukałyśmy zaginionej reszty. Bar, przy barze ona, obok on i bajer skierowany prosto w dekolt.
- Ale powiedział ci, że tylko jedno dziecko ma, tak? - rzucam od niechcenia wzbudzając popłoch i w dekolcie i w jego oczach. A na parkiecie stroboskop podrzuca ramionami lasek na koturnach, sztywno drepczących w miejscu, do momentu rozbicia ich stada przez wirującą tequilę. Dlaczego ja tańczę, woła i już za chwilę wyrzuca biodra do przodu jak Madonna, skacze dziko wierzgając nogami i macha głową rozsypując w zielonym świetle migoczące włosy.
Sieczka z głośników oszałamiająca, wirujące towarzystwo moich ziomków wykrzywiających ekstatycznie twarze przy zremiksowanym Gotye. Kręcę się jak trzeźwy bąk kierowca pomiędzy nimi i trzaskam flesze oczami, a rechot na stałe zamieszkał mi w brzuchu i podskakuje.
Kolejny dzień to Daruś i przemoczone buty na jarmarku srebrnogórskim. Darusia mijam odwożąc dziecko do rodziców. Macha. Kiedy wracam macha nadal, rozpadało się i żal mi się chłopa robi. Wsiadaj. Daruś jestem! Daruś miał kiedyś kobietę, nawet syna z nią miał, ale go puściła z najlepszym przyjacielem. Posadził przyjaciela przy stole, flaszkę postawił i kazał mu potem wyp...Taki honorowy, że kobiecie nie zrobił nic, choć się należało. Kontakt z synem ma, fajny z niego chłopak, dwadzieścia lat skończył. A ty? Chłopa gdzie masz, obrączkę? Odleciał do ciepłych krajów, odpowiadam. Aaaa, kiwa ze zrozumieniem głową, a ja bawię się na całego historią życia Darusia i swoim własnym z nim spotkaniem. Zmokniesz, mówię. Gdzie tam, parasol mam, mówi Daruś i wysiada.
Wesoła kompania spija trunki wydestylowane z flory rodzimej. Znowu jeżdżę więc nie kosztuję, durnowaty uśmieszek nie może mi spełznąć z ust, bzdury niezobowiązująco muskają mi uszy a wiejski zespół folklorystyczny smęci o narodzinach jak o pogrzebie. Zawijamy na górę i wszystko zmierza do zakończenia weekendu na koncercie w Wałbrzychu.
Znowu jeżdżę, mijam Nowe Miasto uśmiechając się pod nosem, nowa książka Bator czeka na połknięcie, szukamy klubu i jest, wszystko jest, ulica, ogłoszenie w necie, kelner i jego biały fartuch, wszystko, oprócz koncertu.
Najbliższy termin w lutym.
No to kino, proszę bardzo, marzenie Siostry Srebrnej na wierzchu, od początku miało być kino i jest kino - Apollo, wyjęte z powieści, z kolorowymi ścianami i tak słabą lampą, że trzeba się domyślać, co jest na ekranie.
Na widowni my trzy i Fuck for forest.

Dochodzi druga. Emocje opadają i trzeba jakoś się będzie rano zebrać, do normalności.
Chociaż po odwiedzinach w knajpie numer dwa pięknie mi zagrało pewne motto:
Być przystosowanym do głęboko chorego społeczeństwa - nie jest miarą normalności.

piątek, 14 grudnia 2012

Rozdwojenie jaźni

Palić mi się chce.


Czysta, wypłukana w chlorze własnego umysłu, który roi sobie, że może, że nieśmiało, zza zakrętu wyglądając mu się uda. Asekurancko nie dopuszczam do siebie postanowień, bo gdy znowu skręcę nogę nie będę czuła nic.



Będzie się zmieniało, cieple papcie w końcu ułożę na półeczce, przekręcę klucz i słysząc chrzest kamieni na ścieżce wolno odejdę.

Na razie jestem i tęsknie ssię łąpę.
Tytoniu, igrzysk i chleba.

niedziela, 9 grudnia 2012

Nieobecność


Ledwie człowiek zniknie za zakrętem, już się pojawia życie za jego plecami. Gwar rozmów się wzmaga, jak po podkręceniu głośności, a pochowane po kątach rzeczy zaczynają wirować. Wracam i patrzę oniemiała na swój dom, w którym nie mieszkam zbyt często. Śpię i w nim gotuję, trzymam kluczyki od samochodu na wieszaku koło lodówki, ale o mieszkaniu nie można ostatnio powiedzieć. Chyba tego nie potrzebuję, skoro żyję jak żyję.
Pieśni nomadów są piękne ale tęskne, wędrując przez kolejne dni widzę pustynię wokół, wielbłąd człapie ze zwieszoną głową, a wiatr szumi zmiennie. Trochę mi jest dobrze, a trochę źle, trochę idę, trochę stoję.
Mijam rozmaite okna, uśmiechają się do mnie, lub świecą jarzeniówką w oczy, natomiast wnętrze mojego domu przypomina scenę z Samsary, gdzie kolonialne wnętrze budynku zasypuje stopniowo piach.

środa, 5 grudnia 2012

w kapciach

Nareszcie przez chwilę w domu; latam, gadam, obijam się o ściany różnych pomieszczeń i różnym oddycham powietrzem, nie znajdując w ciągu dnia rzeczy, które za sznurek chciałoby się pociągnąć jak balon z helem.

Po helu jest fajnie, byłam kiedyś na wyspie opatowickiej w nocy i słuchałam szmeru rozmów i śmiechów, była noc, a ja przyjechałam na rowerze, tak jak i reszta znajomych, grupka dzieciaków wdychała hel pod drzewem i nie był to klej, choć cała akcja miała coś w sobie nie do końca grzecznego. Świtało już, a oni zbici w małe grupki pod drzewami mieli trochę zaczerwienione oczy. Kucałam oparta o drzewo i patrzyłam na ich wygłupy, na dredy Ogrodnika i było mi dość beztrosko. Szybko na mapę, a tu proszę 15 lat temu to mogło być, niewiele się zmieniło, a beret coraz bardziej spruty. Rzeka płynie tak samo, latarnie świecą, woda szumi i w pamięci same papiloty nakręcone.


W łazience muszla zamarzła i zamykam się w sobie na myśl, wytargałam kozę z gratgeroby, rdza się posypała i sezon można uznać za oficjalnie rozpoczęty. Brawo. Zaczęły się pierwsze telefony w sprawach trudnych, ludziska nie umią po śliskim jeździć i muszą ten stres gdzieś wyrzucić, wkładają mi język w ucho i głośno mlaszczą.
Adrenalina to sens życia, kochani.


niedziela, 2 grudnia 2012

Rodzina zastępcza

Russians Swimming in Ice-Cold Water | Oddity Central - Collecting Oddities

To stało się prawie regułą - nadchodzi piątek i nawet nie muszę długo się pakować - jestem znowu u Siostry Srebrnej. Tym razem było nas więcej, posypana solą dłoń i cytryna a szef kuchni poleciał. Smażony pstrąg do dziś patrzy na mnie z wyrzutem. Najedzeni jak bąki i jak bąki nietrzeźwi przebraliśmy się w stroje kąpielowe, nałożyliśmy czapki cieplutkie i w szlafroczkach wyszliśmy na dwór, gdzie parą z krateru przywitała nas balia.
Zdrowaś balio! Zanurzeni po szyje, z solą na ręce przepletliśmy swe ciała w jedną ruchomą masę - czułam się momentami jak trzygłowa hydra. Oliweczki się wysypały? Złówmy je stopą i poczęstujmy się nawzajem, kieliszek unosi się na wodzie - nie może być za pełny, żeby nie utonął. Miska z frytkami dryfuje równie dobrze. Z głośnika - dopełniając fazę absurdu leci Miąższ i robi się naprawdę coraz bardziej gorąco.
Wyskakujemy na śnieg, który tylko trochę parzy w stopy - wejście na Śnieżkę okazuje się bajecznie łatwe, posypujemy solą dłoń i biegniemy z Siostrą moją Srebrną ugasić żar do czarnego bajorka, które łypie na nas zadziwione, jak czarna błyszcząca źrenica.
Goście hotelowi coś krzyczą, ktoś biegnie po ratunkowe koło, a my płyniemy, bo woda jest cieplejsza od śniegu, który wielkimi płatkami przykrywa wszystko srebrną szatą.
Tylko przez chwilę widzę przelatującego nad głową ptaka, który odlatuje na południe i znika gdzieś za drzewami.

czwartek, 29 listopada 2012

Kukiz


Znajduję się dzięki funduszowi socjalnemu i ochronie środowiska na strasznie marnym kabarecie politycznym, uśmiecham się łaskawie z wyżyn sali Orbita we Wrocku i rozglądam po wypachnionych. Później dziadek do orzechów opowiada o obronie drzew przed szkodnikami, jedne wytwarzają garbniki, by ograniczyć gabaryty pewnej muszki, inne zalepiają ryjek napastnikowi naprędce wyprodukowaną żywicą. Rumieniec i błysk w oku dziadka zalepia gładką gadką prowadzący, stary wyjadacz z niejednej darowanej miski, modulowany głos prostuje mnie jak drut do czyszczenia fajki, jeżę się i czekam na koncert Kukiza - neofity katola. Nie mam oczekiwań żadnych w tym temacie, ciepły autobus mnie tu przywiózł i ciepły odwiezie, szum nieistotnych rozmów nie zakłóci odpoczynku jaki mi serwuje pracodawca.
Ciach, wychodzą. Konkretnie niepowalająca akustyka nie powoduje u mnie zniechęcenia, moja otwartość graniczy z cudem i ulga się ściele pod butami - ten dzień należał do bardziej nerwowych niż zwykle, lecz skończył się jako takim sukcesem. Obserwuję.
Pokraczni dość ci muzycy, malownicza grupa, nie powiem. Kukiz - pełen energii i rzucający pod nosem kurwami, w końcu nie wytrzymuje i skacze w publiczność, by wreszcie sam siebie usłyszeć - odsłuchy mu dano dla picu. Nie można mu zarzucić talentu, młode urzędasy zrywają się z foteli i podrygują, kręcę się między nimi i nawet trzy razy podskakuję. Ale to nic. Zgrabne śląskie kawałki lecą, trochę politycznych uniesień - to dlatego wszystkie stacje radiowe bojkotują ich nową płytę.
Bawmy się jak gra orkiestra. I nagle, zapadam się w swoją arcywczesną młodość, przypomina mi się i rzemyk i gramofon, kasety i pomalowana ściana w pokoju i ta piosenka.



Siedzę obok mojej mamy i słucham, zalewa mnie fala współczucia dla świata. Tak właśnie. Dla Kasi i jej niepokojących wyników, dla sąsiadki, która przyszła tylko po to, by podzielić się swoim strachem o męża. Dla wszelakiej biedy i smutku, samotności i głodu. Taki obuch w głowę, który trzepnął mnie przy jednej naiwnej piosence.

środa, 28 listopada 2012

Niszowo

Znalazłam swoją niszę ekologiczną - zielony kocyk i słońce monitora, przyświecające mi co wieczór, cichy szum wentylatora kojąco działający na zmysły.
Dzień wypełniony błahymi sprawami - leją się asfalty i gałęzie wrastają komuś w niewygodę, lub znudzenie. Cichy szept donosu działa mocniej niż szkocka. Podnosi ciśnienie w te szarobure dni. A tu? Ukojenie w gnieździe. Wyglądam przez okno na cały świat. Na niego. Chodzi za mną po tych samych szlakach. Lecz jest całkowicie przeze mnie wymyślony.
Nie wiem, dlaczego zdaje mi się, że moim bratem duchowym jest, cieniem, do gwizdania tych samych kawałków. Albo po co zawijam mu na szyi zielony szalik.
W ciągu dnia tęskniłki wkładam sobie w buty, będę wyższa. Tu zaś, w gnieździe zielonym u schyłku dnia wymyślam kolejne rozdziały książki, której nigdy nikomu nie wydam.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Kryć się



To niesamowite, jak wielki przeskok muszę robić między biurkiem a lasem. Biurko stanowi barierę, za którą się chowam przed ostrzałem - wszystko leci. Maczety świszczą mi koło uszu, zatrute strzały, czy podstępny wszędobylski gaz. Zdarzają się nawet rakiety ziemia - powietrze. Na placu boju nie raz zdarza mi się oberwać - cienkie ścianki paździerzowej płyty nie są w stanie dać mi odpowiedniego schronienia, ludzkie języki starannie mieszają słowa w zabójczą broń.
Potem strzepuję z twarzy pył, mrugam oczami i wyłażę, światło słoneczne razi i niedowierzająco rozglądam się dookoła.
Czy to już piętnasta?
Zawieszenie broni polega na całkowitym opuszczeniu biurka. Dżungla daje odpocząć i nabrać powietrza w osmalone płuca. Oddycham głęboko i patrzę na krajobraz niezmącony obecnością ludzką.

niedziela, 25 listopada 2012

Plebiscyt


Plebiscyt na najładniejszy uśmiech wygrał drewniany Stwórca, następca Światowida.
Wcale nie dziwne, prawda? Obdarzony poczuciem humoru w tak wątpliwie komfortowej sytuacji. Ktoś rzucił, że to nie dziwne, wszak umiera za miliony. Jest się z czego cieszyć. Królowa Śniegu pluje sobie w brodę, lody zostały bowiem stopione i znacznie się ociepliło. A to jej szkodzi na cerę. Drzwi, skrzypiąc otwierają się pomału. Mimo zardzewiałych zawiasów.
Nie wiem, co powiedzieć. Może że dziękuję, chociaż będę się powtarzać. Może kilka frazesów, spostrzeżeń. Może jestem śpiąca w końcu. Może głodna. A może nic mi nie trzeba oprócz kilku zdjęć.

Każde odejście prowadzi do nowego bycia, powtarzalność nie musi męczyć. Puk puk, w skorupkę, rodzi się nowe i chociaż nie wiadomo nic, nadzieje nie nadgryzione i oczekiwania w skarpecie na dnie szafy, jest radość.

wtorek, 20 listopada 2012

Kicz kalendarzowy

Tak chodzi mi po głowie jedna myśl, przebąkuje wśród masy zdjęć i filmów - ostatnio ludzie wrócili do wyrażania emocji obrazami, niczym egipcjanie, kodują słowa o rzeczach ważnych pismem obrazkowym - że bardzo łatwo ulatują mi z pamięci rzeczy złe.
Przeglądając kartki z kalendarza wyrywam niechęć, rozpacz, krzywdę i zostają mi barwne wspomnienia, uśmiechy, wschody słońca i inne urokliwe kicze.
Moja pamięć jest więc mocno ogołocona, wyrwane kartki z dniami lądują na podpałkę w kominku i z dymem ulatują, pozostają głównie piątki i soboty. Brakuje tu chodników, zimy nie ma, a jedzenie gotuje się samo. Przyjaciele głośno rechoczą, butelki są pełne, fajka zawsze pierwsza. Dzieci śpią.
Rafał mówi, że z utęsknieniem czeka na dzień, kiedy dorwie go Alzheimer, ja natomiast z tym panem rozliczam się każdego poniedziałku. Ile wyrywamy? Odliczam głośno, ale przy środzie już nie pamiętam o wtorku. Uśmiecha się tylko jowialnie i mówi, patrz, jak pięknie się pali. Jak most.

niedziela, 18 listopada 2012

oko i dzwonek

Nie do wiary, pomyślała, stairway to heaven zeppelinów puścili w trójce, przeszłość poświeciła latarką po oczach, każdą nutę zna, tralala. I tą siarczystą gitarę pana Page'a na końcu, opięte jeansy na tyłku Planta wygiętego do tyłu, miłe słuchanie muzyki młodzieżowej nieobowiązującej na podwórku szkolnym, raczej w piwnicy jakiejś. Nie pójdzie spać przez Kaczkowskiego. Aksamitny głos prowadzi przez kolejne kawałki aż do przejmującego Kashmir.
Na krześle przed sobą widzi siebie u Babci wkuwającej jakiś znienawidzony przedmiot. Kawa tarmosi, rzędy słówek kolebią się na świstkach, kaflowy piec milczy, Babcia łypie okiem powiększonym przez okular.
To oko było niesamowite, zarówno okularowe jak to w wizjerze, gdy dzwoniła do drzwi okrągłym dzwonkiem – czarnym z białym prztyczkiem. Prztyczek był niemiecki jak i cała kamienica, stąd zamiłowanie do staroci, i ten mebel, który stoi przed nią w jej obecnym domu.

http://allegro.pl/chusta-arafatka-arafatki-chusty-duzy-wybor-i2790416860.html

sobota, 17 listopada 2012

Wczesna jesień

Proszę sobie włączyć podkład muzyczny, żeby pojechać klimatem takim, jaki przez mikrochwilę, przed drastycznymi scenami, jakie odegrały się później, mieliśmy okazję schwytać. Kasia mów, że zna, pewnie, każdy zna, ale tak mi w głowie grało.











Potem, na młakach zamrożonych, giętkich jak miękki dywan zadzwonił telefon. Okradli nam auto i fakt stłuczenia szyby, czy kradzież radia, blokowanie karty, zranił do głębi, tak jak to piękno widziane wcześniej, na fazie przemiłej i radosnej. Schodziliśmy szybko, przez trawy w szadzi, by zetknąć się z ponurą rzeczywistością.
Nie wolno tak się cieszyć, mówiła koleżanka z pracy i głupia myśl przez głowę mi przeszła, że żeby był constans, średnia bliska środka, to w odpowiedzi na radość, jest dół.

Grzejemy teraz balię w Srebrnej, zmyjemy z siebie przykrości, ciesząc się, że mogło być gorzej.


czwartek, 15 listopada 2012

znikam

Chcę coś powiedzieć, tutaj. Uznajmy, że przez te trzy lata nikt się jeszcze na mnie nie poznał.Uznajmy też że nic się dotąd nie zmieniło. Bo nie zmieniło się. Otoczona starymi kartonami, siedzę na cegłówce i palę dymiące ognisko.
Dzisiaj czas zawiązać chustkę w węzełek, do węzełka wiązka oczekiwań i litr ochoty.
Tylko spokojnie.
Parę uchwał do uchwalenia, stuk stuk obcasami, parę papierów z drukarki dżyyyyt, swobodny, codzienny mobbing. Byle do piętnastej.
Potem krzyżówka do rozwiązania, hasło na środku układa się w STUPTUTY. Jeśli zamknę oczy, piasek z ulicy, kręcony łobuzersko przez wiatr, nie wpadnie mi do oka.
Projekcja nadlatuje w okamgnieniu, szare skały, pustka i zimno. Siedzę i patrzę na Jelenią z pozycji górnolotnej. Rozkładam ręce i czuję, jak obejmuje mnie dzikość, bawi się moim kapturem. I w tym odosobnieniu, pojawia się szczęście, takie przejmujące, że aż boli.

wtorek, 13 listopada 2012

Podrabiane perfumy

Doroślak echo w głowie miał. Był coraz starszy. Wymyślał scenariusze leżąc pod schodami, w chłodzie, bo trochę już dawał. Chodziła nad nim po drewnianych stopniach i zawsze się zastanawiał, kiedy w końcu zleci na dobre.
Schodząc po schodach zsunęła jej się, nie wiadomo który raz, podkładka z wykładziny i o mały włos nie spadła. Uratowała jej życie poręcz – jak co dnia. Powinna ją przykleić, pomyślał Doroślak, obserwując ją uważnie swoimi bursztynowymi oczami. Znał ją trzynaście lat, każdy drobny gest odbierał dokładnie tyle co znaczył. Zdążyła jeszcze zobaczyć, że luźne szybki w drzwiach wejściowych są zasłonięte pierwszym październikowym szronem. Doroślak przeciągnął się z cichym stęknięciem, bawiło go poranne przedstawienie domowników – Malwiny, Kocura i Kotki. Teraz stoją pod lodówką z zadartymi nosami i błagają o codzienną porcję tej udawanej paszy, która zatyka im żołądki i zatyka roszczenia na jakiś czas, a ona - jak zwykle jej zimno - podejmuje się wielu czynności, z których tylko niektóre są udane. Resztę gubi.
Teraz mieszka tu z nim, składa w całość rozsypane kawałki kafli, kamyków, czego znajdzie. Rysuje nieprzekraczalne linie i stara się dopasować okruchy tak, by z niczego stworzyć nowy, podporządkowany palcom i oku ład. Idąc za ciosem, układa tak przestrzeń wokół siebie. Zbudowała parę murów z kamieni, lubi odkrywać ułożoną przez murarzy cegłę swego poniemieckiego domu. Powtarzalność cząstek określona, złapana w rytm daje satysfakcję przez tworzenie nowej jedności.
Doroślak dostojnie stawia łapy, bez pośpiechu i z całkowitym spokojem. Jak na starego psa zjadł naprawdę wiele rozumów. Zjadł też kilka sporych zwierząt w swoim dotychczasowym życiu, może przejął też mądrość ich duszy. Malwina jest zadziornie przekonana, że zwierzęta w kategoriach ludzkich mają dusze, co wyklucza sułtan i jego świta. Większość wiernych traktuje konia na równi z traktorem, psa – z monitoringiem, kota – łapką na myszy. Doroślak w tym się z nią zgadza. Wie swoje, wie też malwinowe.


Na końcu się zdziwiła, że nie napisała o podrabianych indyjskich perfumach, co to pięknie pachną orientem. Flakon ma złote litery i jest głęboko czerwony, litery cudnie się rozlały, tworząc klimat pewnej sowieckości. Nie szkodzi. Dobranoc.

Zdjęcia wyszukane oczywiście na reniferu.pl


niedziela, 11 listopada 2012

Lans, dyliżans i mezalians


I.
Znalazłam je. Znalazłam też właściciela i dogadałam cenę. Wtedy mi się odwidziało. Weszłyśmy na podwórko, stare ceglane budynki, jakiś komin, błoto, szumiąca rzeka, i moje okno. Chandra, którą przywlokłam ze sobą, utopiła się w śmiechu siostry, powiało optymizmem zza muru, tajemnicą zza góry. I oto materializacja marzeń nadjechała na wyciągniętej dłoni. Tak jak nowa balia drewniana, estońska.
II.
Srebrnogórski dom kultury zgromadził w swych podwojach zacne grono osób z przeszłości, sama przeszłość natomiast zaśpiewała ustami Pani Wiślańskiej. Opowieści przepojone tęsknotą za minionym czasem, hart ducha młodości wymieszany z roztkliwiającą i rzewną starością. Piękny reportaż o życiu Srebrnogórzan, fali niosącej losy ludzi z różnych stron Polski, z przydziałami do pracy, do mieszkań, do drzwi z lwami w klamce.
III.
Wesoły autobus przeniósł nas później do zupełnie innego klimatu, tego, który pod skórą mi buczy do teraz, gdy kopcę śmierdzącego papierosa, kocica mruczy w rytm laptopowego wentylatorka, a młodzież pozbawiona tremy po występie - śpi. Czy to nie pięknie czuć bas w wypiętym brzuchu? Wyciągniętymi rękami łapać dźwięki, uruchomić ścięgna nóg stadnie i skakać w jakimś szalonym odjeździe do drugiej w nocy? Pięknie. Pasterka kojarzyć mi się odtąd będzie z naleśnikami, biegówkami, i ruchem oporu, tak, bo to wojna istna była. Wojna z całą skorupą sztywną którą życie próbuje mi narzucić.


Hymn do godła Manowców, tego z dzięciołem.

czwartek, 8 listopada 2012

Manowcowy śrut



Każda czynność poranna urasta do rangi problemu, że miski, że koty, że kawa. A jeszcze przecież zimno, bose stopy błyskają spod pasków w klapkach.
Skąd to niezadowolenie? A, w sumie każdy powód jest dobry, to, że szyby w oknach brudne, że na podłodze kafelki zmieszane z sierścią Doroślaka. Opatulona w szlafrok wychodzi z psem na podwórko. Doroślak idzie za stodołę, a ona czerwonymi i sztywnymi z zimna dłońmi łapie za siekierę, by rozłupać kilka klocków na drobniejsze szczapki. Potem siada w kuchni na stołeczku z kubkiem kawy przed kominkiem i obserwuje, jak mały płomyk pełga po tekturowym pudełku po jajkach. Dym kręci się po szybie, płomyk nieśmiało dotyka drobnych drewienek, jest zbyt mały, przygasa. Tylko spokojnie. Jeszcze jedna próba, inne ułożenie, cicho mamrotana piosenka pal się pal się jasno, żeby nie zagasło, powtarzana jak mantra, cud się staje i słychać pierwsze trzaski.
Kawa jest czarna i gorzka. Łyk rozlewa się po nerwach, budzi je do życia, podłączona do prądu słyszy wrzeszczące koty. Wstaje, idzie do lodówki, wyciąga puszkę. Kocur siada w niemym zachwycie, natomiast Kotka jest już w puszce, głos jej się zmienia z cieńkiego w gardłowy, już mlaszcze, napycha brzuch kocimi marzeniami. Chwilę to trwa, lecz ta chwila ją mierzi. Gdy miska jest pełna znika umiar i gracja. Łapczywość przypisywana żarłocznej świni, dotyczy tych stworzeń o wiele bardziej, kocie obżartuchy. Kotka zasysa miękkie kawałki jak taśmociąg, Kocur czeka i za chwilę odgania kotkę pacnięciem w głowę. Rozpycha się. Zajmuje swoją głową całe wnętrze miski. Innym razem wkręcony głód pcha Kotkę desperacko do walki
o przetrwanie. Aż do końca galaretowatej brei, którą można kupić dla milusińskich w każdym supermarkecie. Kiedyś, były to po prostu sklepy, teraz są super i nadmuchana nazwa przykrywa eleganckim płaszczem beznadziejnie złe produkty. Zawsze pewna jakość, przeczytała kiedyś na wystawie i ją to rozśmieszyło. Racja, pewna, jak pewien pan, pewna pani, jakaś. Jakaś tam jakość.

Koniec przedstawienia. Doroślak wzdycha i zapada w drzemkę.

Chłód został wygoniony z kuchni – która jest jednocześnie pracownią. Serce Malwiny obudzone kofeiną pracuje jak dieselowski silnik. Mechanizm uruchomiony, teraz nabiera pełnego rozpędu. Wypełnia ją chęć walki z chaosem, chaos bowiem obejmuje cały dom i życie Malwiny. To, że się tu znalazła jest wynikiem dawnego marzenia, które głośno wypowiedziane nabrało mocy sprawczej. Chcę mieszkać w górach. No to mieszka, z wszystkimi tego konsekwencjami.
Z urokami na pewno, wolnością, którą dają przyroda i brak tłumów ludzi, ale też z mokrymi butami, zamarzaniem jedzenia dla Doroślaka i wody w rurach, odśnieżaniem, odkopywaniem samochodu, sakramencką ciemnością. Denerwujące jest też dla niej, ile energii musi zużyć, jak wcześnie wstawać rano w tych wichrowych wzgórzach, gdy Ogry śpią w najlepsze, spowite mgiełką alkoholowego zamroczenia i stertą przepoconych okryć. Tak sobie myśli, że pewnie leżą w zaduchu, gdy ona biegnie rano w piżamie na dwór, bo w piecu jeszcze się tli, lub już nie. Nieświadomie życie codzienne uczy ją pokory, przez wysiłek paruje w zimnym powietrzu, transpiruje nadmiar złych emocji.

Zamknięta w puszce i nagazowana szuka ujścia własnych myśli, nagromadzonego ja, marzy o podzieleniu się sobą, wysłaniu listu z potwierdzeniem odbioru. Po co ludziom ta potrzeba dana – tego nie wie, może to instynkt stadny, który ma po przodkach. Zastanawia się czasem, czy dzikie konie w stadzie czują, że mają tysiąc nóg, serc, myśli? Czy ta myśl może być jedna we wspólnej czynności i wiadoma wszystkim pozostałym? Ludzie są skazani na samotność na własne życzenie, każdy obarczony mózgiem, który produkuje nieprzekazywalność. Ciągle sobie zadaje pytanie, czy ta produkcja myśli, to fakt istnienia pewnego obwodu ogólnoświatowego. Czy przepływają przez różne głowy, czy są wytwarzane oddzielnie przez każdego – jeśli tak - cóż za marnotrwstwo. Co zatem z powstaniem słowa jednomyślnie?
Tęskni czasem za kontaktem z Ptaśką i Łańcuchem, za Koniem i Czarną Porzeczką. Ich niebywała chłonność jej wylewności jest miła. Czasem się zastanawia, czy ich nie męczy, wychodzi jednak z założenia, że co z tego, że może trochę nie zna umiaru w piciu alkoholu i mówi za głośno – ale taką ją biorą, jaka jest. Wyjeżdża z Manowców z takim nagromadzeniem przeżyć, że musi gdzieś otworzyć śluzę i wszystko, co woda naniosła, piasek i muł, ostry żwir, pomiędzy drobinki złota, płyną nagła falą, by uspokoić poziomy. Później znowu jest, jak było. Wraca i przez długi czas mówi drobne uwagi do Doroślaka. Wiadomo, ze nie musi, bo pies jest na tyle mądry, że wie więcej nawet od niej samej, nie przeszkodzi jednak zmącić ciszę.

A cisza króluje w Manowcach. Jest jak powietrze, którego nie brak, zdrowe, przesycone zapachem lasu. Cisza tak samo, koi zmysły, usypia. Chyba ta dziewiczość ciszy ją tu trzyma – razem z wszystkim innym co lubi, jest jej odtrutką na kofeinę.

środa, 7 listopada 2012

Bigosik w marnej rozdzielczości


Pozamykane wszystkie, jak miniony czas. Niektórych już nie ma. A przecież pamiętam jak chodziłam z aparatem, była zima i cisza oblała Srebrną Górę jak śnieg. Od drzwi, do drzwi, jak kolędnik. Cukierków ni drobnych nie dostałam, raczej zdziwienie ludzkie. Te klamki, z głowami lwów, powtarzalny element. Kto je zrobił i gdzie, na kogo miały ryczeć?
Wspomnienia to przejście w inny stan skupienia. Ponoć niezdrowy jak odgrzewany bigosik.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Nie zamykajcie drzwi

Chodzę po twoim ogrodzie i zrywam jabłka, orzechy, maliny. Wzdycham, patrząc w niebo, jak to dobrze mieć takiego sąsiada. Małomówny, nieobecny i hojny. Bojsa szeleści w zarośniętej winnicy. Generalnie bardaszymy ci tutaj nieco.
Żona choruje - mówisz, a żony od wakacji już nie ma. Siedzi w malinach i uśmiecha się do mnie porozumiewawczo. Głaszcze też dziką Bojsę.
Od czasu do czasu się pojawiasz, wpadniesz, lub nie, nie wiadomo, czy to, że mnie mijasz, to powód marnego wzroku, czy niechęci. Innym razem jesz cukinię w sezamie i opowiadasz o lizbońskim fado. Bo wie pani, żona choruje. Jakby nigdy nic.
Idę na obchód, zbieram orzechy i widzę, że światło pali się od kilku dni. Dom zamknięty na cztery spusty. Przychodzę za czas jakiś i niepokój wzrasta. Światło. Wspinam się i zaglądam przez okno kuchenne, na stole leży twój telefon.
Idę po sąsiada południowego, bierzemy drabinę. Jeszcze kilka dni poleżysz i zaczniesz śmierdzieć. Wbijamy się przez okienko na górze, jakoś udaje się nam przecisnąć, urywamy haczyk, którym są zabezpieczone drzwi od strychu, schodzimy niepewnie na dół. Chłód przenika serducho w miarę zbliżania się do, twoja przestrzeń do której mnie nigdy nie zaprosiłeś, przenika. Żona patrzy twardo zza drzwi do salonu. Poruszamy się jak muminek, który nurkował do kuchni po filiżanki i kawę podczas wielkiej powodzi. Cisza, irracjonalny lęk przed tym co za chwilę...

Zaraz zamkną sklep, łazimy z M., macamy pomidory, czytamy superoferty. Dzwoni.
- Czy nie widziała czasami pani inkasenta?
- Nie, ale za to włamałam się panu do kuchni.
- Wdzięczny jestem pani dozgonnie.

piątek, 2 listopada 2012

Liść z otwartej

Spełnij moje oczekiwania i zrób tak, bym była zadowolona. Jeśli nie, zobacz, łza mi się toczy po policzku, a schorowane serce pika koślawo. Gdzie ty sumienie masz. Potem wiąże mi sznurkiem żołądek, przypomina teraz szynkę z babuni, która też na cmentarzu od dawna, lecz czeka. Na tą modłę wyszmeraną półgębkiem, na kołatkę, na wielki ogień.
Jakoś w tym roku nie mogę jechać z Tobą, nie będę umiała beztrosko odlać sobie ręki z wosku. Chcę uciec i zaszyć się tam, gdzie nie ma ludzi, gdzie doliny wyludnione skrzypią zawiasami wybitych okien. Gdzie wiatr hula, chałupki przytulone do siebie śpią. Poza tym... nie mam nowych kozaków.
Obrządek wysupłania odbywa się w kotłowni. Wyciągamy z mojego brzucha półtorametrowy konopny zwój, odprężam się i gubię w popiele codziennostki. A potem spotykamy duchy.
Jeden gra na fletni pana kominów, drugi zgubił buta. Jest pusto i prędkości rozwijają nieziemskie. Impreza w najlepsze trwa, wszak dzisiaj właśnie obchodzimy urodziny. Kieliszki rzucane przez lewe ramię tłuką się na szczęście, panie proszą panów do kadryla.
Genius loci uśmiecha się do nas szczerze, dziękuje za to, że wpadłyśmy na chwilę, miło było was poznać, mówi.
Madonna zgubiła skalp, a rodzina jednostajnie bije w bęben i śpiewa eeejaoo, przywołuje do kotleta i opowieści o przodkach. Przecinam scyzorykiem powrósło i biorę się za swój stracony czas. Jedziemy dalej.
Dzieciaki buszują po skałach, my ciśniemy do Machova. I dane jest nam powąchać stare czasy,które tuż za granicą nie stanowią kupki rozsypanych kamieni i zarośniętych oczodołów okien, tylko pieczołowicie ktoś się o nie stara, a zabytkowa architektura Sudetów trwa sobie niezrażona i najedzona do syta.
Egoizm nie jest zły do końca, tak jak i stwarzanie ciepłego domu marzeniom innych. Każda rzecz ma w sobie dwa pierwiastki. Może nawet więcej. Nie gniewaj się na mnie, bo tym razem chciałam tak.

wtorek, 30 października 2012

Bujaj


Tajemnica przyciąga. Otwarty worek Mikołaja traci na wartości z chwilą rozwiązania supła. Będę więc sznurkiem, albo wiatrem, który wypada zza kamienicy, bawi się z garstką liści i znika. A nie pozwala zapomnieć.

niedziela, 28 października 2012

Żmija


Nie wolno jeść o północy kapusty z grzybami - jak się nie wie, co zrobić z farszem, można go zamrozić, niekoniecznie połykać przy książce od mamy o pewnym bigamiście, który w każdej części Europy trzymał sobie jakąś żonę. Książka marna, farsz super, za to sen, który mnie nawiedził, przerażający.
Zerwałam się nad ranem z wrzaskiem, bo kolejny raz wróciła - żmija.
Paranoję żmijową miał mój pradziadek, który gdzieś na kresach znalazł się w ich kłębowisku, nie pamiętam już, co się stało, czy udało mu się uciec, czy go goniła, czy użarła. Mnie w każdym razie od czasu do czasu nawiedza w śnie i nie należy to spotkanie do przyjemnych.
Wilgotna, parująca łąka, jacyś ludzie i ona, która wbija mi się w udo, jak pies sąsiadów, kiedy ratowałam Brutusa. Swoją drogą poradziłby sobie lepiej beze mnie, ale matczyny odruch był silniejszy i tak z jednym psem na rękach a drugim wczepionym w nogę, tańczyłam u sąsiadki na podwórku, choć muzyka nie grała.
Wróćmy do niej. Goniła i ugryzła, niby nic, a strach mnie obudził kosmiczny. Z uda wyjęłam jej brązowego zęba, zakrzywionego jak mój rogowy kolczyk. Pozostało wrażenie, że coś niedobrego nadciąga.
Zmiany - mówi Jacek, transformacje.
Czytam dzisiaj sennik:
Ugryzienie - popadniesz w kłopoty finansowe;
Atakująca żmija - przygnębienie, które ogarnie Cię w wyniku niepowodzeń przyjaciół.
Wolę to pierwsze, zdecydowanie do braku kasy idzie się przyzwyczaić.
Idąc tym tropem, przerzuciwszy się na maślankę z owsem, życzę Wam moi przyjaciele samych sukcesów, a moją żmiję muszę oswoić sama.

niedziela, 21 października 2012

Cień

Bratnia dusza co łazi po ziemi czując jej odwieczny rytm. Jak drzewo, kamień, czy nagrzany słońcem jaszczur, czerpie energię z tego, że na niej jest. Kroki dudniące po glebie, rytm, z szelestem liści wymieszany. Lubi się przemieszczać i wyznaje tą samą religię – wierzy w Hermesa.
pam pam, padam pam
Jest ze mną w najdalszych zakamarach manowcowego lasu. Śpiewa ze mną w zaroślach zagajnika, w klezmerskich molach wbija drugi głos.
tadi jee a ee
Dynia dojrzewa na parapecie a dźwięk bębna odbija się w głębi brzucha. Sznurek grzybów suszy się przy kominku. Cały czas gada słowami, które wkładam mu w usta. Masuje mi głowę i kark. Wieczorem przynosi kakao i stawia koło książki z niewyraźnym mruknięciem.
Siadamy czasem na trzepaku i plujemy słonecznikiem, obserwujemy dzięcioły, których pełno tej jesieni. Wystarczy jedno spojrzenie. Wystarczy zapach dymu z ogniska. Pełne bliskości porozumienie i przekazywalność.
Mój snujący się za mną cień.

czwartek, 18 października 2012

Złomki


Takie okno, zdecydowanie i głośno mówię, chcę. Kiedyś pisałam o umiejętności pisania wniosków do losu, można więc moją deklarację potraktować jako nadejście ery remontowej.
Usiadłam nieco na roboczogodzinach, a tu co niektórzy, cisną poty, rozwijają skrzydła, leją betony i inne, wywołujące zazdrość, gesty czynią. Ja zacznę od wyobrażenia sobie tego okna i dojdę do wniosku, że jedno, to mało. Chcę takie dwa.
Nawet wiem, gdzie rosną, zjadane po cichu przez rdzę. Idę z łomem. Po cichu przemykam pod latarnią, skupiona na szelestach własnych podeszw i chrapaniu pijanego kolesia na stróżówce.
Końcowym efektem haniebnego precederu jest stół ze stertą kawałków kafli, stojący pod przeszkloną już ścianą. Herbata paruje i miło nam się gada, twój fotel się chwieje na nierównej podłodze, to Klein tak buja, czy wino z resztek lata. Nieważne.
Słońce grzeje otynkowane gliną ściany.

wtorek, 16 października 2012

Łuk

Każda podróż jest dla mnie darem. Prezentem choinkowym, kwiatkiem od ukochanego. Teraz siedząc w samochodzie poczułam, że jest czymś jeszcze i skojarzenie padło na łuk, a raczej na jego napinającą się cięciwę. Oddalając się od punktu a do be, naciągam ją, oddalam się od domu i przyziemności jak najdalej się da, by wrócić potem, wystrzelona w kosmos, z potarganą od wiatru czupryną, przewianą duszą.
Niesamowite było wszystko. Począwszy od tego, że w tak krótkim czasie można zobaczyć tak wiele. Zachodzące nad Dunajcem słoneczko i sałatka smakowicie komponująca się z kamykami na brzegu, powolne wypełzanie drewnianych chatynek przy drodze, spójne, lubiące latać towarzystwo. I chmury.
Odwiedziłam Siostrę Bieszczadzką. Po staremu u niej - dzieci się pasą na koniu, goście wciskają przez szpary w podłodze, chaos i eos. Niewiele pogadałyśmy zmorzone emocją cytrynową, ale jak to mówią wszystkiego mieć nie można. Nastąpiła eksplozja hipernovej, która zmiotła nas z powierzchni. Kocham ją.
A, przepraszam, z nowości godna - miejmy nadzieję - zastępczyni Bery - póki co - Zazulka:)
Lot na południowy wschód obudził we mnie niejasną nostalgię i smutek. Duchy mieszkańców ludnie zamieszkujących wymarłe obecnie doliny szeptały mi w ucho swoje opowieści. Patrząc na poprzechylane krzyże i wycięte jawory kołatały mi w pustej głowie, jak refren, na wieczną pamiątkę, wiecznaja pamiat', a pamięci niet, albo mało. Pustka pełna smutku.
Rozwinęliśmy skrzydła, nie powiem. Przelot polegał na opuszczeniu smętnych bieszczadzkich dolin na rzecz wesołych dolin słowackich, gdzie radość potrafił wzbudzić nawet dom pogrzebowy "Dom smutku". Słowacki film przesuwał się przed oczami jak piękna, kolorowa bajka, a obrazy które oglądałam nakładały mi się na te opisane przez Stasiuka.
Ulotne chwile, które ładują mnie energią i powodują, że znajduję siłę na życie przez jedno zamknięcie oczu. Mam nadzieję, że śmierć w moim wydaniu polegać będzie na odtwarzaniu tych wszystkich fotek, które zrobiłam strzelając z łuku.