biere nożyczki

I zaczynam wycinać tą kolorową wycinankę. Myśli, słów nigdy nie wypowiedzianych, obrazków, wiórków i skrawków. Zrobię z tego taki ładny ulepczyk, będe nim podrzucać jak Zośką, to tu to tam.

poniedziałek, 28 lutego 2011

F F F Fristajlo

Oj owocny weekendzik był, owocny, wiele się wydarzyło. Po pierwsze primo dziecię, kocię, pacholę wróciło było do domu przywożąc ze sobą Zapatrzone Źrenice i Chwilowy Rozejm. Zapatrzone Źrenice na krótki moment omiotły mnie uwagą, ale w sumie ... nie było czasu. Liczę na maj. W maju pewnie wrócą.

Odwiedziny Matki Ksesnej i wieczór spędzony w babskim gronie był za to fantastyczny! Najpierw długie opowiadanie o Mongole, który w jakiejś edycji "dlaczego - oni - śpiewają" zagrał kawałek FRISTAJLO. Gin wypuszczony z butelki spełnił me owocne życzenie by było tak, jak gdyby nigdy nic nie było, byśmy się dotknęły myślami, miały ten czas, tą krótką migawkę radosnego obcowania. Udało się! Popłakałam się ze śmiechu, Mongoł wysiada przy Matce Ksesnej, która wygrała pierwszą edycję dobroszowskiego przeglądu małych form muzycznych:)

"...bo wiecie, i ten Mongoł, no takie skośne oczy miał, tak śmiesznie śpiewał, tak śmiesznie, tak F F F Fristajlo"


czwartek, 24 lutego 2011

Niespodzianka

czyli krótkie fotostory o wizji lokalnej która zamieniła się w wizytę, z całym naręczem ochów i achów, a także nieprzewidzianych zwrotów akcji.







I w tym miejscu należałoby zrobić krótką przerwę. Bo tutaj dzieje się cóś istotnego. Pan kamieniarz pokazując mi swoje narzędzie (...) wziął z mej ręki kamień zwany labradorytem i przeciął mi go równiuśko na pół. Tak tak, Doro, siostro astralna. Tak tak.

środa, 23 lutego 2011

Siódme poty



Bardzo dobrze. Bardzo dobrze, że istnieją sposoby na rozgrzanie zamarzniętych stóp. Kominek już dawno się zbuntował, powiedział mi ostatnio - idź pani, takie zimne szkity to mają umarli, a pani niby żyje, ale co to kurcze za życie. No ok, coś innego wymyślę; chwyciwszy się ostatniej deski pogalopowałam do Przerzeczyna. Przede mną kilka fok ubierało już swoje szaliki na głowy, jak to mawia moja Mama - uniwersytet geriatryczny (uniwersytet trzeciego wieku)opuszczał hałaśliwie uzdrowisko.
Łapka łapka, kabinka o ta, bardzo proszę, napis na drzwiach "Wilków morskich". Były jeszcze inne, ale dla mnie właśnie ta. Nogi - nie żyją.
A czy sauna? Ależ oczywiście, już otwieram pssssssssssssssssssssssssss.
Pięknie.
Klepsydra w górę, piaseczek leci jakby nie chciał. 10 minut a moje stopy nadal nie dają oznak życia. Rozcieram palce i zastanawiam się, jak to w ogóle możliwe. Nawet włosy mam gorące, a nogi?
Zbiera się towarzystwo, szkoda, że muszę siedzieć w pozycji embrionalnej, wolałabym - wiadomo, wyciągnąć się na leżance.
15 min. Nie przeginaj, idź do wody. Zanurzam się w tej wielkiej przerzeczyńskiej wannie, natryskuję se tu i ówdzie, ohoho, niby mi fajnie, ale niecierpliwie zerkam na zegarek, dobra!
Znowu się prażę. Niby że pot się powinien w saunie z człowieka wydostawać, hehe, dobry żart. Pot to ja kiedyś u siebie widziałam...ale to dawno było.
Okazuje się, że przy drugim wejściu zaczyna mi coś cieknąć koło ucha, wreszcie rozgrzewają się stopy, pani wyciągnięta obok mnie opowiada o zdrowotnych właściwościach wina wytrawnego i gorzkiej czekolady. Pan z brzuchem wspomina coś o gorących kobietach...No, jakby nie było, ma dwie gorące kobiety koło siebie:)
Pani sprawia miłe wrażenie - wypłasza mnie dopiero w wodzie zapraszając mnie do swego eleganckiego sklepu w centrum Ząbkowic gdzie piękne płaszcze można dostać za jedyne..... i tu właśnie rodzi się wewnętrzny głos sprzeciwu, że wydałabym te pieniądze na inne fanty. Miło się uśmiecham gdy słyszę moją ulubioną formę: "A była u mnie?". Nie, nie była i nie będzie.
Powoli zbieram się do domu.
W parku nieprzerwanym sikiem leci woda mineralna, bez sensu, czemu nie ma kranu? Ciekawe ile litrów dziennie się przelewa i co dalej z tą wodą się dzieje. Nabieram dwie wielkie butle, ładuję tyłek do zamrożonej skorupki jaką jest moje auto i jadę spokojnie do domu, słuchając...no tak tak:) Tiny Turner, kiedy jeszcze śpiewała z małżą swą - Ikiem. Cudny funk wyskakuje mi z głośników, głowa podryguje w zielonej czapie, ale numer, toż to musi być kompletnie passe:)




Na fotografii mobilna sauna którą wozi traktorem po wsi Bobrowka (Syberia)pewien pomysłowy właściciel tartaku.

wtorek, 22 lutego 2011

Mamma mia





Moja mama robiła zdjęcia w niedzielę, marzłyśmy w nogi, podziwiałyśmy psi ogon i nie tylko. Moja mama ma talent. Nawet kilka. Wymienić należałoby cudne gawędziarstwo, fantastyczne wręcz przekręcanie wyrazów, doskonałe kompoty i głębię stanów depresyjnych. Paleta jej możliwości jest ogromna, co nie znaczy, że nie odczuwam bólu, gdy śpiewa. Mamo mamo, co Ci dam. Może kolejny dzień matki? Robię czasem takowe, ostatni był już zbyt dawno, ale ten, podczas którego szukałyśmy góry zapadł nam obu głęboko w pamięć. Nazwy czeskich potraw wycisnęły łzy. I nie tylko.

Podoba mi się, że potrafi się ze mną łączyć w abstrakcji świata tego, absurdzie głupich kawałów, łez nad rozlanym mlekiem i że łapie mnie czasem za nogę, jak balon z helem za sznurek, by ściągnąć na dół. Byle nie za często.

Naczynia połączone i nie dość przecięta pępowina. Przekleństwo i dobrodziejstwo:)

poniedziałek, 21 lutego 2011

Brykam





Już drugi tydzień prowadzę samotne życie, nie licząc towarzystwa psio - kociego. Z Bojsą coraz lepiej się dogadujemy, zwłaszcza przy zapewnieniu jej rozrywki w postaci długaśnych przebieżek. Brak ruchu i siedzący tryb życia zastygł moje mięśnie na krzesełku więc staram się to zmienić. I tak startuję za domem, a że tam kończy się cywilizacja w sposób nagły, jestem w niezwykłych okolicznościach przyrody. Odkrywam na nowo uroki świata biegnąc na przełaj przez zmrożone pole, kapitalne odczucie - rodem z Szuflandii, kiedy główny bohater wspinał się po Kasi i jej ponętnych kształtach. Śmigam po wypiętym dupsku ziemi, by za chwilę zbiegać z niego i wdrapywać się na inną wypukłość. Dobrze, że chociaż Kura ma dobre buty, ja przekopuję allegro za butami do biegania i te, które by mi pasowały to dobre pół miesiąca dojazdów do pracy. Mówi się trudno i biega się w tym co ma, wysłużonych trekingowych butach w góry.
Fristajl fristajlem, ale okropny szelest spodni odstraszający dzikie ptaki spowodował zakup leginsów z polarkiem. Swoją drogą skojarzenie obowiązującej mody (tunika + legginsy) ze Szrekiem wywołuje szeroki uśmiech. Ale co ja Wam tu o ciuchach!

Były u mnie dziewczyny, zajechały znienacka i musiały czekać, aż wrócę z uroczystości rodzinnych. No nikt nam wieku nie wypomni słuchając tej kakofonii pisków i wrzasków:) Powietrze przyjemnie trzaskało a wspomnienie tego wieczoru wypaliło na serduchu znak, że właśnie tak. Oby częściej, moje miłe panie!

Na stole leży kolejna mozaika, jakoś mi pod górkę z nią, może o kolory chodzi, że za chłodne, a może o co innego. Leży i czeka na lepsze czasy, obok jakieś próby namalowania anioła z kozami, kolory mi grają, ale cała reszta lipa:) Chyba jestem bardziej rzemieślnikiem niż artystą, chociaż rzemieślnik nie ma prawa do lenistwa, a artyście to uchodzi. Czyli jak zwykle: bo ja jestem proszę pana na zakręcie;) i jak mi wygodnie, to tak się ułożę. Nie wymagając od siebie zbyt wiele.


szkoda, że nie widać, jakie są ogromne, zadzieram głowę do góry i wielkie srebrne cielska kiwają się wysoko nade mną


Nadejszła na mnie faza wegetarianizmu. Niby nic wielkiego, kolejny spalony pies, inny zlany pałą po głowie - do dzisiaj mi w uszach dźwięczy jego płacz. To jak, szanowna pani, to jak, tyle wsopółczucia w tobie? Tyle zrywów narodowowyzwoleńczych? Hipokrytką nie bądź! Krowa mi od dawna z talerza łypała spokojnym okiem i długimi firankami rzęs, spotkana kiedyś w nocy świnia, która uciekła z chlewu by zobaczyć pełnię uświadomiła mi że żyje. Króliki są do głaskania - jak koty.
Ja nie mówię, że to na zawsze, zostawiam sobie przepustkę na grilla przy piwie, ale póki co... Wyszukują mnie na półkach dziwne produkty, wczoraj na przykład imć cieciorka w puszce, która po zmiksowaniu i dodaniu jajka i kilku innych substancji zmieniła się w bardzo dobrego kotleta. Czytam literaturę fachową w przerwie na położenie nóg na stole i jest mi dobrze.

Czego i Wam życzę, amen.

P.S. Znalazłam nową, nowiuśką ambonę. Nie stoi daleko, wystarczy przejść się na krótki spacer. Zainteresowanych - zapraszam :)

piątek, 18 lutego 2011

i żeby


miał związek z drzewami jak ja i pracował na świeżym powietrzu, bo jak ludzie pracują na świeżym powietrzu to nie mają głupich myśli....:)))

wtorek, 15 lutego 2011

Pani Duszejko


Rozbijam jajko na patelni, odsłaniam co w środku, przelew i wszystko wiadomo. Proszę podpisywać komentarze, chociaż i tak wiem, Koniu, że to Ty. Ale nie o tym, nie o tym.
Ta ostatnia niedziela, znowu (pac po łapie) bez aparatu, śniegu nie ma, ale ziemia jest zmrożona, idę przez wypukłe pole po zahibernowanych roślinkach rzepaku. Las przed nami i wiadomo, że to nie byle sobie zagajnik, to potężne bukowe słoniowate nogi, jurassic park dla ubogich, karmić się można orzeszkami bukowymi, o ile się zdąży przed popielicami i innym tałatajstwem.

Ciągle widzę dwa sobotnie najprawdziwsze jelenie. Dwaj panowie, z iście królewskimi porożami, którzy biegną po łące i mają pewnie niezły ubaw widząc nasze wybałuszone oczy. Cud miód i orzeszki.

Wracam do tematu niedzielnej wędrówki, mróz paluchi wykręca, wiaterek rześko smaga mi naczynia. Im bardziej, tym więcej, wkręcam sobie różne opowieści, bawię się myślami, wyobraźnia bryka. Dochodzę do starej zwalonej ambony, wypierdziana grochem ławka, tłuste łapy na lufie. Uh, nienawidzę was, mordercy.

Jestem czarną ręką, która w nocy taszczy ambonowe deski i buduje z nich pomału komórki i płotki, uzupełnia ubytki, łata dziury. Muszę strasznie uważać, żeby gawiedź nie skojarzyła faktów. Kilka drabin stoi już za stodołą, te, odpowiednio wysezonowane, nadają się idealnie do kominka.

..............................................................................

Po południu wyskoczyłam do A. Kupiłam jej w piekarni ciepły chleb. Rozsiadłyśmy się w pracowni i temat poszedł dalej. Że rozwalać, to może nie, bo kryminał niechybnie, ale ale! Jest taka pasta śmierdząca, która odpędza zwierzaki a jest niewyczuwalna dla ludzi. Pięknie. Tylko gdzie ją kupić. Pewnie droga.

Przypomina mi się opowieść mojego ojca fantasty, drugi Tolkien...Pracował u Niemca, który miał winnice i gorzelnię - to była bardzo ciężka, ale i przyjemna momentami praca - Niemiec ów dokarmiał swoje dziki, aby mu je było łatwiej zabić. Miał sąsiada, którego czysto i złośliwie nie lubił. Sąsiad też miał dziki, pewnie nawet te same, ale miał też swoje miejsce dokarmiania. Znajomy Niemiec chodził z pracownikami i kazał im sikać w sąsiadowe miejsce dokarmiania dzików, co ponoć skutecznie je odstraszało.

Taaa, czyli są tańsze sposoby na zrujnowanie mordercom życia, metoda prosta, ekologiczna i jakże satysfakcjonująca. Torba browarów i do lasu:)

u d a ł o s i e





No a jakże, wytęsknione pustki nadeszły, zbiegły się dwie nawet, gdzie tam, jakby dobrze policzyć, to pustka pustkę goni. Świszczy wiatr, kolega do poduszki, wciska się w szpary okien i huczy w kominie. Duje, śpiewa, krzyczy i strąca dachówki. (Bardzo śmieszne)
A w tej pustce , to ja się odnajduję właśnie. Ja jej łaknę nawet. Bo pustka może być czymś napełniona, jak się chce, ale nie w tej chwili, oo nie. Teraz to ja fruwam i nie chcę CZEGOŚ. Jak to napisać - nie chcę niczego? Nie, ja nie chcę czegokolwiek, jakbym napisała, że nic nie chcę, to...ech, głupie te podwójne zaprzeczenia.
Moja nerwowość tylko jedną strunę trąca, skacze jak drumla, dędę dę, ale cichnie czasem, bo zasłucham się, zapatrzę.

Jest sobie rura po znaku drogowym, stoi na pagórku i ma dziurę po śrubie, wydaje kapitalne dźwięki, jednostajne OM drogowców.

Poza tym mam czas. Odkrywam nową sąsiadkę zza drugiej góry, piękna artycha, można w niej grzebać jak w szkatułce z klejnotami, a wszystko błyszczy i grzechocze, ech, UROK! Nie na wiele pozwala, ale myślę, że się oswoimy.

Za to za drugą górą palcem swym szponiastym wcisnął enter władca ciemności. Na razie uciekłam z podkulonym ogonem, ale kiedyś się zmierzę. Może nie jest za późno, by mu oczy rozkleić.

środa, 9 lutego 2011

Urodziny Gugu



...były w listopadzie.
Z tegoż to powodu wystartowałam ze zrobieniem onego krzesła, no i nastąpiło załamanie czasoprzestrzeni.
Mamy luty, piękny i bezśnieżny, mamy prezent, i Gugu całą i zdrową.
Niech żyje nam!

A po odbiór zapraszam:)

poniedziałek, 7 lutego 2011

Dygot


Get up stand up powtarzane z telefonu do ośmiu razy, urywane po pierwszych dżwiękach. Nigdy nie sądziłam, że Marleya można tak nie lubić. Syn przestawił mi budzik i z łagodnego wynurzania się spośród fal mam murzyńską orkiestrę. OK. Jak neptyk potykam się o sterty nieposkładanych ubrań i cała jestem nieposkładana.
Aby przemienić się z rozczochranej lunatyczki w poukładaną, pachnącą kobietę mija dobrych kilkanaście minut. A synek? Synek jak czasoumilacz. Nie ma skarpet, butów nie ma, czapkę posiał. Jak w kawale o kulkach. Jedną zepsuł, drugą zgubił.
Czas start, stary zegar macha wahadłem dwa razy szybciej. Pies zostawia kłaki na moim czarnym ubranku.
W końcu siedzę tu i tak sobie myślę o tej wizycie nocnej, lampach ciepłych, dłuuugiej rozmowie, o napełnianiu się samoistnością. O szanowaniu innych, o zapewnianiu sobie tych wszystkich braków z dzieciństwa, które mnie ukształtowały - samej, przez siebie, dla siebie. Nie wymaganiu od innych, odpowiedzialności, dorosłości.
Proszę wyciągnąć się na leżance - bardzo dobrze, tylko jak to dopasować do tej porannej nerwówy. Ech. Czy ta wiedza pomoże, czy zdołuje, pojęcia nie mam, na razie patrzę przez lupę na wijącą się stonogę.

wtorek, 1 lutego 2011

Chrypa






Eric Ravilious, który stworzył obrazki podczas sanatoryjnego pobytu
w Dobroszowie. Przed wojną:)


Strzyka i rzęzi wokół, w krzyżach łamie, woda w kolanach zamarza. A ja się czuję dobrze. Długo to już trwa i nieco niepokoi, że zdrowa jestem, bez konieczności wpełznięcia pod kołdrę, bez zalania potem i angielskiej flegmy.
To samo synek. Chude nożyny stoją w pokrytej lodem wannie, para bucha jak w ruskiej bani, uzębienie trzaska i NIC!
Zaniepokojona tym niezwykłym doświadczeniem kupiłam sobie wczoraj tymianek, do walki z wiatrakami. Zaparzyłam w nowym i ukochanym dzbanku od Konia i piliśmy - on ze złowrogim spojrzeniem, ja z jakąś potłuczoną wyobraźnią; cud uzdrowienia z nieistniejącej choroby.
Ten brak zajęcia - wkładania i wyjmowania termometra, krzątania się przy herbacie malinowej, przeciskania czosnku przez praskę - daje mi nieograniczone możliwości. Nadmiar czasu mogę poświęcić na cokolwiek, dzisiaj na przykład mogłabym znaleźć w końcu pin do nowej karty, której nie mogę odebrać, bo nie mam pinu. Bank wpadł na pomysł, żeby mi go przesłać. Jakby mnie nie znali. Skoro rozwijają swe usługi i są tacy mili, mogliby powierzyć te cztery cyfry komuś, do kogo mogłabym zadzwonić spod bankomatu.
Liczba cyfr i haseł, które muszę pamiętać jest już zbyt duża.
Ale oto, grzebiąc w notatniku, który mam od 2007 r. i niektórych osób już nie znam, znalazłam pin - proszę bardzo, mogę podać. I nie gniewajcie się, że dzwonię tak późno, w końcu obdarzyłam Was nie lada zaufaniem. Przy okazji pinu mam przekopane wszystkie szafki i półki, zapomniane papierzyska - białe kruki, rachunki za wodę i prąd, bo ktoś kiedyś powiedział, że trzeba zbierać całą dokumentację, bo jak pani energetyczna przypomni sobie, że w maju 1945 r. zapłaciłam o złotówkę za mało - ja - przygotowana jak nigdy - wyciągnę pożółkły papier i TADAM! MAM dowody! Nie złapiesz mnie!
Nie wiem, na ile to sensowne. Widzę siebie w bocznym lusterku, jak wnikliwie czytam taki świstek, składam go na pół i jeszcze na pół, dodaję notę: zapłacono i data, po czym skrzętnie go gubię.
Muszę dokonać naprawdę desperackiego kroku żeby wyrzucić niepotrzebne rzeczy, jestem do tego zazwyczaj namawiana. I co? I co wyszło? Nie ma sweterka żeby go spruć i zrobić złotą czapkę dla Doro! Żałuję jak nie wiem. To tylko rzeczy - mówi głos rozsądku, ale brzmi jakoś niewyraźnie, bo działań stricte rozumowych, to ja niewiele podejmuję. Za to intuicja, oooo, ta jest rozbuchaną Pompadur, siedzi w loży i łypie nieustannie przez lornetkę. Wydaje jej się tyle rzeczy, że rzeczywisty świat ma się do wyobrażeń i przeczuć jak gazetka z Conanem Barbarzyńcą.