biere nożyczki

I zaczynam wycinać tą kolorową wycinankę. Myśli, słów nigdy nie wypowiedzianych, obrazków, wiórków i skrawków. Zrobię z tego taki ładny ulepczyk, będe nim podrzucać jak Zośką, to tu to tam.

wtorek, 28 września 2010

Cisza


Wszyscy zamilkli!
Pouciekali do swoich kątków i każdy struga własne życie. A ja tu siedzę przy telefonie, minuty odliczam, w komentarze kukam, nooooo, żeby wreszcie ktos.
Są takie momenty, kiedy owszem, znajduję własne zajęcie dla mózgu; bardzo to lubię zresztą, brak chęci posiadania kogokolwiek jest dla mnie arcyważnym stanem. Piękną wolnoscią, gdzie zgodnie z założeniem jestem samotną planetą - ale pełną. Kulą bez żadnego ubytku, żadną połówką pomarańczy, czy innym niedokończeniem.
Takie chwile jak ta, kiedy gorączkowo się rozglądam, szukam lustra w czyichs oczach są bardzo destrukcyjne. Jak ssanie w żołądku i zapychanie go czipsem z czekoladą.
Nie pozwolę na swiergolenie nieistotne.Przeczekam.

niedziela, 26 września 2010

Kraina smoka












Jest ciemno, rozpadało się na całego. Szybko po powrocie rozpaliłam ogień, powiało ciepłem na wyprane ubrania. Odpoczywam, w sąsiednim pokoju mały chłopiec śpi, pewnie jeszcze mu nogi chodzą, czerwień z żółcią miesza się akwarelą w mokrym lesie.

Los płata niespodzianki. Spotkałam po 10 latach przyjaciela od serca, znów nam drogi niespokojne zetknął nieprzypadek. Jak bardzo się cieszę. Zanim znikniesz, zanim gdzieś do ukochanej Indii Cię poniesie, znowu przez moment jest Jacqeline i Doctoooor !!! z przedstawienia na jeleniogórskim rynku przed nasza erą.

Spacer poszukiwania spokoju zwieńczony sukcesem, pudełeczko znowu się otworzyło – tym razem bez zbędnego focha. Jak mi dobrze tam jest. W tej ciszy nieludzkiej, przestrzeni bogatej w skarby.
Będę wracać ile można tylko, zakochanie moje osiąga szczyty. Nie da się bardziej wyidealizować tej miłości.

czwartek, 23 września 2010

oddychamy









Cały wczorajszy dzień przewietlony słońcem zostawi wspomnienie podobne do pierwszych kolorowych fotografii wujka, z dużą ilocią czerwieni i żółci. Jakos płynnie poleciało do samego wieczora.
Odwiedzilismy las - pierwszy ponoć raz w tym roku - jesienny.
Mokre od rosy buty, wyłażące z trawy muchomory - piękne i niejadalne. Pytania i opowiesci jak radio nastawione dosć głosno, skrobanie marchewek i bieganie w kółko. Tak, moi drodzy. Mam satelitę.
Mysli krążą wokół wyjazdu w góry, szare głazy karkonoskie zaczynają promieniować i przyciągać.
Cieszy mnie nadciągająca magia, której - obiecuję! - nie przegapię w poszukiwaniu skarpet pomiędzy kabanosami.



na specjalną prosbę A. :) NA!

środa, 22 września 2010

Nie, nic



Nic takiego się nie stało. I nic się nie dzieje. Rozedrgane tkanki - firanki, bal na całego.
Rano budzik męczy swiadomosć. Łagodne dylu dylu potrafi zepsuć najpiękniejszy sen - gdyby jakis był. Łapacz wyłapuje wszystkie, bez wyjątku. Może i szkoda, z drugiej strony jest czasem o niebo przyjemniej.
Popędzam siebie, popędzam dziecko, popędzam sukę, żeby cisnęła szybciej! Popędzam koty, gderliwie mamrocząc pod nosem zamieniam się w starą wiedźmę. Mamrotanie zrzędliwe wrzucam szybko do auta. Nie chcę zabić żadnego ptaka ani psa. Tylko mi nie wybiegnij. Zdarzyło mi się kiedys takie rozpędzone puk i słyszę je w głowie do dzisiaj.Trzymaj się mocno pazurami gałęzi.
Prujemy.
W dole rozposciera się mleko, przetykane kluskami pagórków. Barwi je na różowo - złoto przebudzone słońce. Medytacja trwa zaledwie 2 sekundy.
Skompresowana tęsknota zostaje zamknięta na osiem godzin za biurkiem, skąd może łypnąć na swiat tylko przez monitor.


I co? Komu to ja opowiadałam o potędze podswiadomosci? Że działa, tylko trzeba chcieć? Że to i owo? Mądra mina wszystkowiedzącej. A ty co! marudzisz od rana, że lipa, że za szybko! To zwolnij, laska, bo nikt Ci ciepło na karku nie oddycha.

Pani pojedzie dopilnować pracowników, wszystko trzeba dobrze poustawiać przed kontrolą.

Ołłłłł rajt.

Nagle mam czas. Zanim oni dojadą, ja jestem na miejscu i czekam. Słońce przesuwa się z kropli na kroplę rosy, jest ciepło, jest wolno, mam siebie i chyba ją słyszę. Zamknięta w pudełku zaczyna skrobać w scianki. Szura cicho jak mysz.
- Hejj, to ja, nie bój się - z ciemnosci łypią na mnie bystre oczy.
- Znowu zrobisz mnie w konia?
- Nie, tym razem postaram się dać Ci więcej czasu na wolnosci. Nie zamknę Cię.
Leniwie się przeciąga i wychodzi, wcale mi nie dowierza. Tyle razy jej obiecywałam, a kończy się wciąż tak samo, wrzaskiem i dygotem zapędzam ją do pudła.

Ciągnie się w nieskończonosć praca najemników, chłopaki mają ruchy przystosowane do obrony przed pracą.
Jestem blisko domu, wagaruję. Otwieram wszystkie okna, wypuszczam psa, wietrzę.
A ona siedzi na kamyku i wygrzewa się jak jaszczurka.



czwartek, 16 września 2010

Sok czekuliada i mniód

Ach, moje zaczarowane miasto. Piękno zaklęte w zaułkach, podmuch czegos dobrze znajomego. Nie muszę pisać o Łyczakowie, o guli wzruszenia w gardle, o dziecięcych głosach w Katedrze Lwowskiej które spiewnie zaciągając proszą o to, by umieć być życzliwym.
Uderzyło mnie podobieństwo do Wrocławia - wcale nie dziwne, że moi dziadkowie odbudowali gniazdo własnie tutaj, ale...czegos Wrocławiowi brak. Próba identyfikacji podsunęła mi własnie takie od czapki porównanie, że brak mu SŁODYCZY. Słodyczy, która się rozlewa po secesyjnych stiukach, ormiańskich mozaikach, słonecznych balkonach. Po ulicach brukowanych, w cieniu drzew. Nieprzekazywalnosć znowu płata figle więc nie oddam tego w pełni, co czułam. Jeszcze jeden obraz, to piękna dziewczyna, która umarła w najpiękniejszych swych godzinach.

A wszystko, moi drodzy przez krzesło!
Krzesło po dziadkach odziedziczone w ramach zbieractwa staroci wszelakich. Siedzisko z wytartego skaju z otwartą raną po czyims nazbyt dużym zadzie, albo tylko drasnięte pazurem czasu. Demontuję trapez ze skajem, sciągam go i oczom moim ukazuje się napis:
Kazimierz Soliński ul. Jasna 26, Lwów 1 II 1939. Obiecuję sobie, że tam pojadę.

Szybka akcja wycieczkowa, program napięty jak struna, kalejdoskop zniszczonych swiadków czasu. Jak tak dalej pójdzie - nie zdążę. Postanawiamy się z T. urwać, bo przecież nie wiadomo, kiedy znowu uda nam się tutaj być. Przewodniczka obiecuje nam pogadać z taksówkarzem, wychodzimy z katedry i w tym momencie nadjeżdża tramwaj, z dużym napisem Wokzał. Dojedziemy? Tak!
Wskakujemy do tramwaju i z zawrotnym...hałasem jedziemy po wertepach lwowskich ulic. Tory biegną wzdłuż chodników, srodkiem suną auta. W tramwaju tłum, gdzies z tyłu bezgłosnie płyną dwie hrywny, za chwilę z powrotem płyną dwa bilety.

Nie wzięłam planu...



ale mam go w pamięci, typowa barokowa gęsia stopa, patrząc na dworzec mam isć ulicą odchodzącą w prawo, a Jasna, to piąta odchodząca od niej w bok. Do przodu. Zachowuję się jak węszący pies, nawet uszy mi stanęły. Skupienie uwagi jak u sapera, antena wysunięta optymalnie łapie podpowiedzi z góry. Babcia niewiele mówi, umiecha się jak zawsze, ale Dziadek! Ten to dopiero macha rękami! Jeszcze go takiego nie widziałam.
Zwalniamy, to już gdzies tutaj, niedaleko. Optymizmem nie wieje, jakas nowa komunistyczna zabudowa, jak się później okazuje sowiecka fabryka telewizorów. Trudno. Chociaż pooddychamy tym samym powietrzem.
T. na siusiu do jakiejs restauracji, ja czekam. Wyłaniają się dwie starowinki, wracają z cerkwi, laseczki, okularki...
- Dzień dobry, przepraszam, że Paniom przeszkadzam, przed wojną gdzies tutaj mieszkała moja Babcia, na ulicy Jasnej..
- ależ ja własnie idę na Jasną.
Nadchodzi T., pyta, czy koleżanki spotkałam, jest radosnie, jest młodo, euforycznie!
Prowadzimy babinkę pod ramię, znad okularów błyskają mądre dobre oczy. Oczy Pani Profesor od angielskiego na Lwowskim Uniwersytecie.

Dziękuję, Pani Olgo.


Jeszcze parę kroków, pytamy o wszystko, nie, dziadków nie znała, ale tam mieszka pewna starsza pani, to może nas wpusci i opowie. Stajemy przed domem. Typowy bliźniak, dwie furtki, balkon dzielony na pół. Ogródeczki, ptaszki, nowe okna. Chłonę.
Lewa furtka otwarta, życie tętni, słychać psa i ludzkie głosy. Prawa zamknięta na cztery spusty. A numer 26 jest własnie po tej zamkniętej stronie. Trudno, może wejdziemy na lewe podwórko, piesku, piesku, gwizdam żeby zwiać w razie czego. Jestesmy. Pstrykam aparatem na sąsiednie podwórko, przechodzi jakas dziewczynka - nie wiesz? nie wiem. Ostatnie spojrzenie i zabieramy się z powrotem.



Idziemy sobie w kierunku dworca, scieżka jakas - czy to tędy? Niewidzialna ręka dziadka kolejarza prowadzi nas na skróty. A micha mu się cieszy.





Biokefirek ratuje moją skacowaną głowę, ale co się dziwić. Horiłka za 10 zł zeszłej nocy wchodziła gładko. Może jeszcze odwiedzimy sw. Elżbietę, dziadki tam się modliły co niedzieli. Gdzie? A za winklem w prawo - słyszymy międzynarodową odpowiedź.



Nasz lwowski czas zasysa się w szybkim tempie, jeszcze tylko tramwaj i na zachód. A tramwaj...poezja:)



Po powrocie do domu przekopałam stare fotografie. Proszę bardzo. Voila. Dom z numerem 26 ma wejscie z lewej strony. Umiechnięty brat Babci po prawej, reszty towarzystwa nie znam. Nasuwa się cytat z Amelii: "Tylko głupiec patrzy na palec wskazujący na niebo".

poniedziałek, 6 września 2010

Warszawo ma



Nie uwierzycie, ale takim własnie samochodem jeździłam z rodzicami na wakacje:) Pakowali namioty, wędki, słoiki z baraniną, rozkładane meble, dmuchane materace, nas i paru znajomych, psa, gorzałkę i wiele innych rzeczy koniecznych do życia na dziko. Potem lądowalimy w Szklarce Radnickiej nad jeziorem, albo w okolicach Głębinowa i mieszkalimy 2 tyg. łowiąc ryby, zbierając grzyby i paląc ogniska. Do dzisiaj mam obraz małej mnie, przeciskającej się samopas wykradzionym pontonem przez szuwary wród perkozów, a dookoła mgła i bełkot wody pełnej ryb.
Warszawa pick up, charakterystyczna z dzieloną przednią szybą, miała zieloną brezentową pakę, podłogę drewnianą i najfajniejsze siedzenie z przodu w postaci długasnej i miękkiej kanapy:)
Piękny, zapomniany kwiat polskiej motoryzacji.

niedziela, 5 września 2010

sentimiento



Nawracają mnie na dobrobyt na szmacie. Na beztroskie życie w pustelni zimnej. Bycie pańcią z gminy na rzecz szorowania kibli, ale za to różana przyszłosć, kasa na remonty i wielbłądy.
Człowiek na kasę łasy, ale..no własnie.
Pojechalim wczoraj za namową latorosli do Srebrnej Góry, w ramach podróży retrospektywnej. Synu, po co Ty tam chcesz jechać? Ano, pójsć do łaciatego lasu, na forty kuknąć.
Ale po co? Co Ty czujesz,dzieciaku? Radosć, czy żal? Nie potrafił odpowiedzieć, ale chyba tak jak ja chce pamiętać tylko dobre rzeczy, te złe wkładając głęboko w kieszeń.







No i dzisialismy beztrosko, chmury leniwie płynęły a my w zielonosciach ostatnich po prostu bylismy szczęliwi. Paralotnie bezgłosne, herbatka z termosu i nawet pstrąg w sezamie. Żegnanie lata się przedłuża, już kilka imprez zaliczyłam z tej okazji, a ono jeszcze zwleka.



Tzn dopóki jest dzień, bo wieczorem już mnie kostucha za ramię łapie i szczękając zębami gnam rąbać szczapy. Koty zasiadają uroczyscie przed kominkiem, suka rozwala swoje futro w poprzek kuchni i czekają na czytanie bajki.