biere nożyczki

I zaczynam wycinać tą kolorową wycinankę. Myśli, słów nigdy nie wypowiedzianych, obrazków, wiórków i skrawków. Zrobię z tego taki ładny ulepczyk, będe nim podrzucać jak Zośką, to tu to tam.

niedziela, 31 lipca 2011

Zagrzybieni


I wcale nie po basenie. Nastała nam miłościwie panująca jesień, wraz z nią grzyby. Gotowałam sobie kalafiorka, szkoda mi było wody z niego wylewać, ugotowałam na niej grzybową. I co się dziwisz? Bardzo dobra zupa wyszła. Do tego moja olejowa miksturra, którą to w ramach odnowy biologicznej w siebie pakuję. Olej lniany rules! A niech se Kury gdaczą, że szpitalnie, mój jest ten kawałek podłogi, na dodatek miało być o grzybach, a co wyjdzie z tego, to ja już proszę państwa nie wiem.

Miał być taki sobie spacerek, wyszło czołganie się w krzakach i śledztwo pełne. Zostały przepłoszone sarny ze swojej cichej ostoi, w której przekopany został, kawałek po kawałku, materiał dowodowy.



Ciąć kozaka każdy potrafi, szkoda, że to nie kurki, mam tylko jedno liche kurkowe miejsce, ale mi je jakieś bractwo wyskubuje.



I te kolory magiczne, odbiór, przepływ informacji do mózgu i zachwyt. Jakie to proste:)

piątek, 29 lipca 2011

Targ staroci.


Ale ściemniam dzisiaj. Głowa jak kalejdoskop kręcony w dzieciństwie, kolory i lekkie stukanie plastikowych elementów. Ale tak to jest, jak się chwyta lato i po nocach spać sąsiadom nie daje. Ściemniam więc sobie pogodnie marząc o jutrzejszych atrakcjach samotnych łowów. Ostrzę oko i zbieram się w sobie, by zakopać się w stercie starych potłuczonych misek, rozdwojonych butów, ciuchów co z mody wyszły, nieprzydatnych resztek glazury, plastikowych ołtarzyków, zapachów palonej kiełbasy, cygańskich patelni, latarek prościuteńko z Chin.
Marzę o łowach na targu staroci, o okazjach łapanych za grosze, skrupulatnie składanych później na strychu...
Wpierają mi, że mam zadatki na zbieracza, takiego wiecie, chorobliwego. Wróżą, że na starość będę miała w domu jeno wąskie ścieżki pomiędzy stertami gazet i kociego guana.
Odsuwam te czarne wizje traktując je jako zwyczajne pomówienia.

PS Przemalowane zdjęcie na górze jako ciepłe wspomnienie wojaży. Cały czas żyję chwilami i zamykając oczy przewijam barwny film.

środa, 27 lipca 2011

Wakacje z duchami






No nareszcie. Napiszę Wam pół książki o przyjaźni. Pół, bo znam siebie na tyle, by nie wymagać od siebie rzeczy niemożliwych, ba, i nawet przyjmować to z pokorą. Zakropioną sardonicznym uśmieszkiem.
Miały być dygresje o ziemniaku. Czyli długaśna opowieść o sparzonych, brudnych palcach i wietrze roznoszącym zapach tlących się łętów. Nie wiem, czy mi się chce. Była śmieszna na tej drodze, pełnej wody.
I tak, o wodzie, do której się wbiega, prosto z letniej łąki, w japonkach na nogach.
Dalej będzie nurzanie się w bigosie, w ciepłej kapuścianej masie w którą wpadliśmy, gazie syczącym na niebiesko, bańce powietrza z rozgrzanej masy.
Nieprawda, że odgrzewany dobry jest tylko bigos.
Będzie o Postaci znajomej duszy sprzed 15-tu lat. Generalnie o odgrzewanych dobrych starych duszach, ciepłych, miętkich i dużych. Specjalnie napisałam miętkich. Na dokładkę starych, jak kora na jaworze.

Stare duse na jawoze, heeej
Stare duse na jawoze Stare duse na jawoze
Stare duse na jawoze, heeej

Się nadaje do klepania łyżką drewnianą o udo. Czy ja mówiłam już o Kaśce – ogrodniczce o wyglądzie wiejskiej Marylin, która zaczynała zdanie od „się”? Nie mówiłam, ale de facto - zwrot z namaszczeniem wypowiadany przez polskich polityków, których kocham – już Wam opowiedziałam.
Dalej, wracając, wracając do mej wolności kilkudniowej, będzie o miejscowościach Przedgórza Izerskiego, gdzie czas się zapętlił w spiralę i na dodatek pożarł własną końcówkę.

Dopiero co wróciłam, zapomniałam o rękawiczkach na piecu. Jeszcze się pali światło, a z kubka paruje herbata. Byłam tam przed chwilą. Ci sami ludzie....... powrócą już. W rozmowie, zawieszonym sznurku na pranie, muzyce z Turcji od poznanej pięknej pary. W zamglonym wieczorze na ławce z opon, słuchając koncertu z Gali Izerskiej. Musiało być fajnie – w tamtej chwili, bo gdy dojechaliśmy – już przestało. Diskotrzasko zaprawione letnim niebem, po którym pięły się w góry magiczne papierowe lampiony. Płynęły po skosie – uściślając.
Rynek ze sklepem nocnym. Potem przejście nad wzburzoną rzeką. Tupanie i szuranie, przerywane śmiechami, bo radosna to majówka – mili moi – była.

Słucham sobie właśnie Pearl Jam – Fortunate Song, czyżby to była pieśń szczęściarza? Dobrze się uczyłam w szkole? Oder niśt? Dla wszystkich zgromadzonych przy naszych radioodbiornikach przesyłamy, to znaczy ja i suka pokładowa, przykładny dyg.
Reklama.

O ziemniaku to miało być kilka drobnych opowiastek w sumie. Druga, to historia z noclegiem przed Przemyślem. Przed, bo w mieście o tej godzinie spać nie wypada damom.
W tych pięknych okolicznościach przyrody wylądowałyśmy w skoszonym pasie słomy, biegnącym łukowato przez nierówną płaszczyznę pagóra. Wieczorem w dymie papierosianym trułyśmy komary, głowa przy głowie, nogi o przeciwnych zwrotach. Jak zegarek na piętnaście po dziewiątej. W księżycową jasną noc wyskoczyły zgięte wpół postaci, upodabniając się do stadka dzików. Na przedzie pałąkowaty nestor rodu, obracający głową dookoła szyi jak sowa, za nim tłusta babka jakaś i stadko młodych. Dwie głowy ze słomy wystają jak dwa dojrzałe arbuzy. Patrzą spokojnie, jak stado zaczyna pruć rząd ziemniaków, wydłubując byle jak i ładując ile się da do przyniesionych worków.
Nieruchoma cisza, safari, panie kochany.
To retrospektywna wstawka, żeby Wam opowiedzieć o Koniu Holenderskim, który zaszczycił me progi. Dzieci wsiadają do autobusu, lekko spięci rodzice przypominają sobie gorączkowo jakiej by tu jeszcze porady udzielić młodym ludziom w tej wyprawie do dorosłości.
Stoimy na trawniku, koło szyby naszych. A nasi górą. Machu machu, uśmiech, strzałka, autobus pomału mieli zapiaszczony asfalt. Oczy chwilę za nim jadą, by szybko spotkać się i …
rzucamy się z wrzaskiem na siebie, wykonując dziwny spontaniczny taniec. Potem nikogo już nie ma, jedziemy do mnie. Spać już nie będziemy od tej pory.

Teraz o zasianych góralach w owies. O bezładnym dryfie poprzez morze możliwości, bez parcia w żadnym konkretnym celu. Świszczący czas, stare przysłupowe domiszcza, opuszczone i piękne, zjadane z mlaskiem przez mech.

Mam wrażenie, że się nie wyspałaś, chyba jesteście zmęczeni, no tak, skoczyliśmy susem o piętnaście lat, teraz trzeba odpocząć. Tylko rozmowa nie jest nam do szczęścia potrzebna, bo ono się stało samo.

Odwiedzamy Izę i to spotkanie jest owocne wielce. Dawno jej nie widziałam, a jest tak piękna jak słońce i równie jasna. Wysuwamy macki jak winobluszcz, przylgi się kleją do muru mocnym sokiem. Ważna w tym spotkaniu jest muzyka puszczana z kasety, swobodne tony przeplatane opowieścią o wygranej walce, zakończonej sukcesem. Momenty mrożące krew w żyłach, nieoczekiwane zwroty akcji, oklaski, bisy i riplej, który strzelił drugiego gola.
Jest za dwadzieścia dziesiąta i mamy tylko 20 minut, żeby zdążyć. Lecimy, niepomni na buty, przez mokrą łąkę. A przecież pytałam, czy dać wam japonki, dziewczyny? W świetle telefonicznym przechodzimy po wierzbowych gałęziach na kładkę. Koń Holenderski, niepomny na przeszkody, taranuje wysoką trawę jak łoś po jabłkach. Wygrała pani nagrodę – sklep jest otwarty.

Pani sklepowa jest apetyczna i ma gwiazdy w oczach, wysokoprocentowe. Strzela nimi w niebo i zaśmiewa się głośno, powtarzając „co nie”. Wszyscy ją kochają. Faluje w podrygach gdzieniegdzie.
Iza załatwia komuś bilet na mecz przez internet, rozmowa się wzbija jak wczorajsze lampiony. Wpadają przejezdnie kolejni znajomi, kurcze, jak ćmy z jednego lęgu przy lampie się tłoczymy, by zdziwienie nas co chwilę spotykało.
Wychodzimy na ulicę, latarnie oświetlają asfalt na jaskrawo-żółto, jedzie samochód. Dla żartu machamy, bo przecież a co. W środku parka, młoda dziewczyna z długimi czarnymi włosami otwiera okno. Wsiadajcie.
Ruszamy zrywnie, jakaś chwilowa gadka. Dociera do nas nie stary Bakszysz, lecz zaprawiona orientalnie muzyka pop, jak na dobrym bollywoodzkim filmie. Chwila złapania ostrości, pada pytanie jaka to za muza, dziewczyna odwraca głowę i z dumą wypowiada: AZURA
Reszta wieczoru mija w azurowym blasku słów, które wycisnąć łzy potrafią, nawet Oliwka czuje się olśniona nową wieczorną ksywką, którą została ochrzczona i merda całym tyłem.
Rano dochodzi jeszcze JAKARANDA, z książki o drzewach, którą przeglądamy z Izą.
Azura Jakaranda. Pięknie.

Bigos odstawiłam razem z mięsem, żalu wielkiego nie ma, bo i szału nigdy nie było. Jeśli idzie
o konieczność odgrzewania przyjaźni – jest znikoma. Nieważny jest upływ czasu, jakkolwiek szybko by popylał. Na dodatek, jak mawia Piękna K., ma się te geny. Jedno, czego się robić nie powinno, to odkładać przyjaźni na potem, w gazetę do szafy. Szkoda zdarzeń.

Gryzie mnie tęsknota, narobiłam sobie smaka na inne życie.

P.S. Z tego co mi wiadomo, Koń Holenderski wykupił świnię o imieniu Szczepan. Właśnie go czochra po nosie gdzieś tam w azylu, ale wróci.

P.S.2 Nie opowiedziałam ostatniej opowieści o ziemniaku. Beskid Niski, rozlana rzeka, dwie gołe babki gotują ziemniaki w garnku ukradzionym psu na dziki. Jest nareszcie ciepło, będzie też jedzenie. Siedzimy tam cały dzień, robiąc pranie, gotując wspomniane powyżej. Dochodzi wieczór, koń Holenderski rzuca w krzaki: Dobra, już możecie iść do domu chłopaki.
I ten szalony szelest łamanych krzaków szy szy szy szszsz:))))))

piątek, 22 lipca 2011

dzikość serca



Kawa poranna i czytanie boga Doro to najlepsza rzecz, jaką rano można robić. Zwłaszcza, że leje. Jechałam dzisiaj gliniasto zabarwioną rzeką. Nawet mnie ten deszcz tak strasznie nie oburza, w pracy dużo pracy, dobrze, jak za oknem szaruchy i mgłowce, przynajmniej dzika plaża mnie nie wzywa.
Wczorajszy prikaz odgórny coby udać się na urlop uruchomił co prawda maszynkę i zaczęłam roić. Poroiłam sobie, wspięłam się na wyżyny możliwości, przypuszczeń i marzeń, potem usadowiłam się wygodnie i zjechałam na dół, mocno wyhaczając piętami w piach podwórka. Ziuum!
Konopnym sznurkiem powiązałam wyobraźnię, owinęłam w szary papier i odłożyłam na szafę, niech przeschnie. Za parę tygodni będzie do użytku.

Nieodwracalnie nadciąga Koń Holenderski. Nieco dziwnie będzie się znaleźć w w tej samej rzece i odgrzewanym bigosie, gadać z ludźmi, którzy dawno dawniusieńko pozostali cudem niepamięci. Wsiadaj w busa, Koniu, ja tu na Ciebie czekam i moje auto bez hamulców też. Może uda się nam przebyć te rozlane rzeki, pokręcić się bez planu...Konfiturek?! No jasne!

Czyje to mogło być opowiadanie...Jakieś starodawne wydanie lampy iskry bożej, lub innej nieformalności. Zakutana dzieweczka wędruje przez zimowy świat, zdaje się, że jest zagubiona, zalękniona, wzbudza generalnie dobre odczucia, tymczasem ktoś tam potem umiera czasem, jakaś złowieszczość toporowa się wkrada. Pytanko: Konfiturek? ma na końcu zupełnie inny charakter, niż można było sądzić na początku.

Tymczasem, wracając do odgrzewanego bigosu, znowu będziemy się snuć po bezdrożach.

Mniam mniam.

wtorek, 19 lipca 2011

Pod tytułem



fot.Robert Dejtrowski

Walka z wybujałą bylicą po rozmowie z Panem Dziadkiem, który na podwórku ma porządek.
- Gdybym wiedział, pani, tobym w życiu mu tej działki nie sprzedał, pani. Tak, tak, ooooj.Tak tak. A teraz tylko chabzie rosno i jak to wygląda, pani. Ale to bogoc, tak, bogoc pani. Oooooooj.
Mam zardzewiałą kosę w trzonkiem kwadratowym w przekroju, robić się tym nie da, zwłaszcza jak się nie umie. Zapocona, z gzami na łydkach, zaciekła jak śmierć. Wyobrazić sobie wroga i jechać z koksem. Wszystkie swoje narowy ucieleśnić.
Umęczyłam się jak żniwiarz, opłukałam i aby odpocząć permanentnie - pojechałam na basen.
Woda gasi pragnienie, woda skraca cierpienie. Nie ma lepszej metody na zmycie z siebie zła. Ganges, panie,tak tak, ooooooj.
Wracając pochmurnym niebem i płytką od Zazi nucąc, wiercę się na foteliku i oglądam las. Na drodze, po lewej siedzi ptaszor, po prawej...szczurek.
Wysiadam, zostawiam samochód - niee, tego chyba samochodem nazwać już nie można, na biegu, coby się doszczętnie nie stoczył - podchodzę. Ptaszor odlatuje, szczurek siedzi i się patrzy. Popielica! Łobesrana zdziebko. Siedzi i łypie. Głaskam toto delikatnie po łebku, oglądam, czy przez coś nie poturbowana, ale nie. Pchły płochliwie znikają w futerku. Wzrok ciut mętny, ale życie nie odleciało.
Idę do bagażnika po torbę.
Wpakowana do torby delikatnie moja popielica nabiera chęci do życia - bohatera? W torbę? No i rozchodzimy się jednak, z kuracji ziarenkami nici, ale jak chcesz.
Myślę sobie że struła się jakimś rolniczym syfem, bo przecież przy normalnej diecie nie zczyściłoby jej tak na środku asfaltu.
Ale że poszła, to i może da radę, choć są tacy, co mówią, że nie.

poniedziałek, 18 lipca 2011


Przesłano mię film, POZA PRAWEM, Jarmuscha. Dziecię wykolegowane, miska ryżu w dłoni, dwa piloty. Suka zagląda przez drzwi. Sączą się dźwięki, czarno-bały obraz mruga do mnie porozumiewawczo.
Doszliśmy z Tomem do sceny w więzieniu, gdy przemawiał głosem radiowego DJ'a i już było po wszystkim. Piękny, przerywany wrzaskami więźniów sen mnie zmorzył i trzymał w swych objęciach do wieczora.
A wieczór śliczny był bardzo. Rozkleiłam oczy w poszukiwaniu świetlików, ale w tym roku nie było mi dane ujrzeć choć jednego. Wpakowałam niewybiegane zwierzę do samochodu, uszczupliłam lodówkową bateryjkę z Czech i pojechałam do sąsiadów.
Sfora obszczekała auto, lecz Bojsa - jak to Bojsa, wcisnęła się najpierw w najdalszy kąt i udawała, że jej nie ma, potem powolutku, nieśmiało...została wyciągnięta "za wszarz".
No i spacer długaśny mieliśmy, z czwórką falujących ogonów, po łąkach skoszonych, a słońce zachodziło czerwono.
W kurzu polnej drogi, na zakręcie, zobaczyłam borsuka.

Czarownica kazała mi pić babkę lancetowatą.

piątek, 15 lipca 2011

Atak klonów 2


Pstryk, jestem. Pstryk - nie ma. W zalataniu optymalnym, zgodnym ze wzrostem lat w metryczce nagle, podstępnie mnie nie ma. Wyłączona z obiegu.
Obserwuję rano mokre palce wystające z klapków i zastanawiam się ile w nich życia.
Chłodna słuchawka w kościstej dłoni jeździ mi po plecach i nic nie słyszy.
Nie usłyszy, krętki siedzą cichuteńko w stawach.
I tak z zalatania mrówczego muszę się przełączyć na słuchanie własnego ciała, które nagle odmówiło posłuszeństwa.
Proszę Państwa. Strzeżcie się kleszcza.
Swoją drogą to niesamowite, że jedna mała tabletka stawia mnie znowu na linii startu, jakby nigdy nic.

środa, 6 lipca 2011

Pali się!




Wczorajszy dzień dość wariacko mnie zaatakował paniami z sanepidu. Czy państwo wią, że każdy obiekt publiczny musi posiadać tabliczkę z przekreślonym papieroskiem? Pewnie tak, ALE SKORO jest to powszechnie wiadome, to po cóż jeszcze zawieszać takowe? Ano po to, żeby nie dostać mandatu, w wysokości - bagatela - 2000 zł.

Obrażone, nadmuchane panie jadą na KONTROLĘ, by sprawdzić przystanki.
Stoi sobie jeden z drugim, trzydziesty w szczerym polu, wśród chabrów i maków, żywego ducha nie uświadczy, ale tabliczka musi być.
W ciągu jednej chwili wycięły się z blachy, nakleiły solwentowo i wio! Bus rozklekotany z prędkością światła od przystanku do przystanku zajechał, przebił się przez największe zadupia, niech tabliczka trafia pod strzechy!
Absurdalnie pijany pan podszedł do chłopaków mocujących śrubki, zatoczył się dwukrotnie z półobrotu, usiadł ciężko i - wydłubał z pomiętoszonej paczuszki papierosa, po czym głęboko się zaciągnął. Dał przykład, że wszelkie zakazy przynoszą skutek odwrotny. Swoją drogą ciekawe, czy gdybyśmy mieli prikaz LUDZIE, PALCIE! ile osób zarzuciłoby to kosztowne hobby, żeby IM POKAZAĆ. Bunt mamy narodowo wszczepiony pod skórę. Śmieję się w duchu, że się udało, od produkcji przez montaż do wieczornej herbaty, powala mnie natomiast bezmózgie podejście i odbiór prawa w sposób szczególny - jak to komu kłodę pod nogi rzucić.

Wieczorną herbatkę uczciliśmy uroczystym rozpoczęciem sezonu na osy i szerszenie. O stałej wieczornej porze zajechali znajomi strażacy, którzy sumiennie reagują na każde moje wezwanie, wiedzą gdzie co stoi, gdzie leży, moja rola polega jedynie na wskazaniu palcem GDZIE tym razem znajduje się gniazdo. Operacja się udała, piękna kula pełna szerszeni, złowrogo mrucząc pojechała do lasu na wycieczkę. Ekologia! Poza tym, zawsze mogą wrócić, by założyć nowe gniazdo i panowie strażacy mogli przyjechać. Perpetuum mobile.

Uprawy wolne od GMO






Siadła se babina na zudelku kolebotku i w przerwie wydłubanej z muru trochę czasu znalazła. A zobaczym, co tam panie w wielkim świecie dzieje sia.
Jak siadła, tak gazetkę na kolanach rozłożyła i bez okularów, bo dziarskie jeszcze oko miała, co na niejednym chopie się zawiesiło, poczytała.

Zaduma dryfująca ją potem dopadła. Teoria złośliwości ludzkiej, co po uprawach puszkowanej kukurudzy się pałęta, ze wzmożoną mocą żarówkę ostrzegawczą zapaliła.

Proszę państwa, pamiętajcie o ogrodach.

niedziela, 3 lipca 2011

Latamy po wschodzie



Najpierw Suwalszczyzna. Wycieczka płynie leniwie rozkojarzonym autobusem. Zza zaparowanej szyby widać jak szarość zalała niebo. Pracownicy jadą. Na wycieczkę.
Nie można powiedzieć żeby było źle, wszak nie wypada. Można sobie przecież wyobrazić jak jest po drugiej stronie, na rowerze, w lesie, na kajaku; na głazie siedzę rozparta, wydmuchując wszystkie żale świata tego i zostawiając obraz czysty jak łza.



Zakwaterowanie w wariatkowie, pani z łagodnym przebiegiem serwuje nam kawałki karaoke. Sala ryczy, ja ze starym akordeonistą bezczelnie wyciągamy wysokie tony dumki ukraińskiej. Akordeonista ma czerwone policzki, ja czerwone wino.

Wilno! Pokazane przez przewodniczkę jak kolorowe zdjęcia w albumie, jak ciuchy z zachodniego katalogu. Atmosfery nie dało się wyczuć; przeciskamy się z Gugu koło galerii i sklepów z lnianymi szytymi zabawkami, tęsknie wyczekując choć chwili na zwiedzanie samopas. Przewodniczka w czerwonych koralach wciąż ucieka. Tłum ją goni. A nasze oczy przelatują po klatkach miasta i zaułkach wystraszone, że stracą ją z oczu...
Chociaż na małą chwilę. Skręcamy tam, gdzie nikt nie patrzy. Ulica jest opuszczona, kaleka, brak w niej blichtru, który zamazuje obraz całości. Gdybyśmy poznały Wilno pokazane nam tylko podczas tego krótkiego przelotu, nigdy nie miałybyśmy tego doznania prawdy, które tak nas uderzyło.





Cmentarz na Rossie, podobnie jak Łyczakowski we Lwowie przygniata sztuką. Nie sposób go ogarnąć przez chwilę rozpędzonej opowieści. Za mało. Niedosyt wciska się pod powieki wraz ze słońcem, które niespodzianie się pokazało. Uczucia mieszają się jak w betoniarce, niechęć do Ruskich, którzy strzelali do nagrobków, zdziwienie nad chęcią wyjęcia sobie serca po śmierci i zachwyt nad pietyzmem, delikatnością i maestrią wykonanych dzieł.



Myślę, że starczy. Powiewa smutkiem, może z niewyspania, może z niespełnienia. Wniosków za to cała torba, a główny to taki, że tylko samopas, tylko pociągiem i tylko na dłużej. Jak się chce zjeść smaczne danie, to się na nie czeka.

Malwinki






Wreszcie są:) zaglądają przez okna i rozjaśniają mi dzień. Zbyt szybki na zrobienie czegokolwiek, w gonitwie, przelotem przesyłają życzenia długiego spokojnego życia.