biere nożyczki

I zaczynam wycinać tą kolorową wycinankę. Myśli, słów nigdy nie wypowiedzianych, obrazków, wiórków i skrawków. Zrobię z tego taki ładny ulepczyk, będe nim podrzucać jak Zośką, to tu to tam.

czwartek, 31 marca 2011

Pierwszy raz w samolocie bez majtek


Ja wiem, że to nie jest strona przeznaczona tylko dla gości dorosłych, ale spokojnie, spokojnie, już wyjaśniam.
Rozmów kilka z przyjaciółmi i właśnie takie, a nie inne wnioski.
Wielki Brat zza Bełtyku zażądał 15 kilogramów kiełbasy z ojczystej wioski, przekładanej żółtym serem i żurem z torebki. Widocznie w Kroksta też mają święta, całe szczęście, że norweskie kury, niezrażone temperaturą się niosą, bo czułabym się nieznacznie onieśmielona potencjalną kontrolą na lotnisku.
Tak więc stałam się z siostry szerpą, ale kto, jak nie ja.
W związku z narodową kiełbą mam dość ograniczone pole manewru jeśli idzie o moje rzeczy, które planowałam zabrać, bo skoro litr gorzały i karton papierosów mają stanowić mój bagaż podręczny, to ...no właśnie - zbliżam się do tytułu - miejsca na majtki zostaje niewiele.
Zagłębiając się w obszary bieliźniane z M. dotarłyśmy do punktu, że bez aparatu, to w ogóle nie ma po co się pchać, bo wtedy NA PEWNO NIKT MI NIE UWIERZY.
Koniec. Ten argument mnie pokonał. No i teraz wszystko jasne:)

środa, 30 marca 2011

Kwadratura filiżanki II albo międzyludzkie zbieżności



Kawa poranna, zaglądam po skrzynkach wszelakich, odwiedzam blog Doro - jak zwykle ciepły i czarowny i widzę...Michałową filiżankę. Made by Adamo.
Nie dość, że matki podobnie zwektorowane to i dzieci jeszcze. Zadziwiające:)

poniedziałek, 28 marca 2011

coś za coś


Ko-ko-ko, wszystkie moje kurki, pióra nastroszone, grzebień w słońcu lśni. Aaaach. W zamian za uśmiech będziesz miała - jajo.
Uciekam wgłąb, poparzona lekko - na szczęście to tylko mały bąbel. A nie mówiła? A mówiła.
Otrzepałam pióra, powoli wyciągnęłam skrzydła nielota do słońca.
Później w ferworze myśli walczyłam z blatem i grubymi na centymetr kaflami - dobrze chociaż, że są w miarę miękkie. Zaczęłam od otoczenia zlewu, dookoła, po kawałku. No i dzisiaj, myśląc mniej więcej trzeźwo (co wcale mnie nie kręci) stwierdzam, że najfajniejsze łuki wychodzą z kafla najpierw ciachniętego w pasek, a potem na plasterki, ale po lekkim skosie. No i korci mnie, coby objechać tak ten zlew dookoła raz jeszcze, ale znam ją, znam, nie będzie jej się chciało tyłka ruszyć.
Od tej cholernej maszyny do cięcia zawsze mam zakwasy dnia następnego. Może zaadoptuję sobie kogoś, wykorzystam do cna i jeszcze każę twierdzić, że właśnie o tym marzył. Czasy niewolnictwa przerobiłabym w lżejszą formę i na pewno byłoby przyjemnie. Sterty pociętych kawałków, kupa kurzu i solidne poklepanie po plecach, puf puf puf, dobra robota.
O ile w łazience tfurczość rozwijała się frywolnie i swobodnie, o tyle z kuchnią mam problem ugładzenia myśli. Nie wiem, czy to zasługa P. czy zwykły praktycyzm, widzę mąkę! Mąkę widzę sklejoną w każdej małej fudze i widzę jak szczotką tą mąkę wydrzeć chcę i nie mogę! Osz ty mąko powszednia, jak Ty mi mózg zakleiłaś i pozbawiłaś odjazdu i rajcu zwykłego, że robię, że zmieniam, że...
Bateria stanowi problem, zakleszczyła się w starym zlewie, zardzewiała - muszę kupić nową. Młody się rozłożył - zapalenie gardła i oskrzeli - miałam więc czas, by z poczekalni pognać do sklepu pana-co-ma-wszystko. Baterie miał - ale dość drogie. I fugę miał też, z brokatem; moja myśl na tyle była zamączona, że już chciałam spróbować, na szczęście anioł stróż delikatnym ruchem wziął z półki młotek i wystukał mi melodyjkę na czaszce.
Czekają mnie więc zakupy, zanurzę się pod kilometrowym dachem i jak na torze kartingowym, obijając się o polskie rodziny będę wyszukiwać fug, baterii i wszelkich innych cudów zrobionych przez małe chińskie rączki.Piękna wizja radosnego popołudnia. I meta przy kasie, gdzie leżą wszelkiego typu gazetki reklamowe wykonane z sympatycznego, chłonnego papieru do wytarcia czoła.

czwartek, 24 marca 2011

Plotki



Dzień się robi długi, poranki witają słońcem. Wspomnieć grudniowy i już się człowiekowi zimno robi, jeja jej, jak po rajtach wiało, jeja jej. Szantami nie lecimy, chociaż lubimy. Swoją drogą ciekawe, że w górach tyle się ich śpiewa - całkiem bez sensu. No, ale co dzisiaj sens ma.
A otóż właśnie. Sens, ma czy nie ma, to ludzie wokół. Przeczytałam w jakiejś super-mądrej gazetce reklamowej wynurzenia pani joginki (na zdjęciu taka śmiesznie pokręcona była, aż się P. zastanawiał, czy ta joga na pewno jej dobrze robi). No i pani joginka stwierdziła, że skoro nie zauważamy ludzi wokół siebie, jaki kolor oczu miała ta pani, a jaką podeszwę buta tamten pan, to niestety, ani chybi, nie zauważamy też siebie samych; w natłoku zdarzeń zetknięcie z samym sobą nam ucieka.
Zastanowiłam się chwilę, bo dłuższe myślenie mnie boli, czy pani miała rację.
Mijam dziennie sporo osób, mój wzrok raczej na nie nie pada. Przepływają koło mnie jak patyk koło mostu. Nie przyglądam się im, chyba, że ktoś czymś mnie zaskoczy, wtedy na krótką chwilę otwieram trzecie oko - takie nagłe ŁYP i już. Oko bardzo szybko ocenia, bez żadnych widocznych objawów kwalifikuje ludzi; panie na prawo, panowie na lewo. Okamgnienie. Chwila. I wszystko wiadomo. Jakoś się nie zdarzyło, żeby oko dało ciała.
Co jeszcze dziwniejsze, oko w swojej naiwności (?), wyczuwa ludzi z netu i zawiera wirtualne przyjaźnie. Pała miłością do Doro, Jemioły i Kury, chociaż kompletnie nie wiadomo, dlaczego tak jest. Może działa tu Pani Imaginacja, która siedzi za okiem i czasami przeciera je brudną szmatką, zostawiając smugi.

Pani Imaginacja rusza do przecierania oka, gdy wydaje jej się, że zbyt długo jest otwarte i się zakurzyło, robiąc robotę całkowicie niepotrzebną.

W ramach sprawdzania słów pani joginki z gazetki reklamowej zauważyłam, że pan policjant, który przyszedł do biura w stroju dowolnym miał zielone bojówki. Zaraz po odnotowaniu tego faktu zobaczyłam w nim człowieka. Oprócz tego zwróciłam uwagę, że musiał w młodości przejść ciężką odmianę trądziku. I na co mi to? Już chyba lepiej, gdy był patykiem.

Chwilę później świadomość spływa z dźwiękami trąbki Franka Waltona i powraca na poprzedni tor; zatopienia w kosmiczne rezolutne maszyny, za pomocą których mogę się z Wami łączyć w pary i trójkąty, snuć wątki i splatać supły.

Zdecydowanie wolę tak. Nie wszystko, jak leci, nie podeszwy i ondul pani sklepowej, ale wysuwanie macek konkretnie do tych ludzi do których oko łypnęło przyjaźnie, brudne, czy nie.

poniedziałek, 21 marca 2011

Liść mlecza


No i tak. Życie płata niespodzianki i pierwszy dzień wiosny potrafi wszystko odmienić.
Mama w cudowny sposób ozdrowiała i czeka nas pewnie niemały kacyk; swoją drogą wielki podziw dla lekarzy, którzy badając nogę Michałowi stwierdzili, że noga jest złamana, a potem, że nie, bo nie ta go boli, tutaj znowu znaleźli tętniaka, który tętniakiem nie jest. Brawo polska medycyno, teraz już bez lęku biorę się na poważnie za gusła.
Druga, nie mniej ważna sprawa to to, że w drzwiach domu przywitał mnie rozjarzony jak wiosenne słońce syn, który z powodu liścia mlecza wygrał konkurs na mistera wiosny. Nieco się poczuwam do wygranej i pierś prężę w oczekiwaniu na order. Najlepszym odznaczeniem była szeroko uśmiechnięta buzia mego dziecka i niekończące się retrospekcje ogłoszenia wyniku jury. No kto wygrał w dzisiejszym konkursie? Nie, nie, nie ta osoba....
end the WINNER IS.............!!! I tu opis opadających szczęk, głośne brawa i wiwaty. Tak tak, bycie gwiazdą to bardzo ważny element w życiu młodego człowieka, który na co dzień zmaga się z wieloma kompleksami i błędnymi interpretacjami rzeczywistości wiejskiej i globalnej, choć z tą drugą radzi sobie zdecydowanie lepiej.
Kolejnym szczęściem wiosennym był werdykt kolejnej komisji, która orzekła, że wzrost syna mego mieści się w normie i nie ma potrzeby atakowania go bronią chemiczną.
Skala szczęścia osiągnęła maksymalny stan, by powoli osiąść i dać możliwość złu, by o sobie przypomniało. Wieści o tragicznych wypadkach docierają co prawda z daleka, niemniej jednak są:

Konia holenderskiego odwiedza w nowym domu duch który kradnie i na dodatek niszczy przedmioty. Z bezpośredniej relacji dowiadujemy się o zniknięciu telefonu, czajniku, który sam się włącza a prysznic odpada od ściany na własnych oczach:)

Porada wiedźmy manowcowej by okadzić dom szałwią w każdym kątku, miarowo obracając się w miejscu i mamrocząc złowróżbnie. Dodatkowo można użyć wody święconej, ale z tą nigdy nic nie wiadomo czy nie chrzczona.

Teoretycznie


Przyszła wiosna. Nie znaczy to, że nie musiałam rano skrobać szyb, ale świadomość już inna i ewentualny śnieg można traktować tak, jak się powinno - jako anomalia. Sprawa jasna.
Wraz z wiosną rozbudził się uśpiony instynkt gniazda i działam w domu. Obecne prace dotyczą budowy mebli. No i jakby to nie brzmiało, są to naprawdę drewniane meble na miarę...
Ojciec nazwał ten model: komplet WILMA, w nawiązaniu do Flinstonów, oczywiście. Cieszy mnie fakt, że stuletnie belki nie zostały spalone w piecu, będą trwały nadal, a mebelki nijak się mają do paździerza z Ikei. Marcin stwierdził, że bardzo pomysłowo to robimy, jak już się zawalą te dwa świerki, co to mi za domem rosną (wszyscy o tym kraczą) będzie schron jak znalazł.
Jak skończę, a kiedyś może to nastąpi, to obfotografuję i pokażę, na razie budowa trwa. Kafle znalazłam w stałym miejscu w Z. Pani wyliczyła, że mam do zapłacenia 5,50 PLN. Fantastyczne zakupy:) Płyta OSB wraz z uchwytami wyszła najdrożej...

Kolejnym pięknym przejawem wiosny był strój, o którym Michałowi się przypomniało wieczorem, a raczej mnie się przypomniało podczas nieskutecznych prób rozpalenia w piecu. Strój do szkoły na pierwszy dzień wiosny, na konkurs.
Chłopak był generalnie załamany, że musi z siebie zrobić idiotę, komentarzom nie było końca i w sumie miał skopany humor tak długo jak o tym nieszczęściu pamiętał. Na szczęście na weekend zapomniał. Na szczęście ja pamiętałam - o dziwo.
No i wszelkie głupie propozycje zostały odrzucone, wygrała opcja najbardziej wiosenna, luzacka i nieskomplikowana pt: LIŚĆ MLECZA:)))

P>S> Teoretycznie to był tętniak. W praktyce go NIE MA !!!!

wtorek, 15 marca 2011

Obalili halba, czyli wypili połówkę


Dawno dawno temu, kiedy jeszcze wszystko było białe, słuchalim sobie tej uroczej piosenki, a tłumaczenie - na bieżąco - uświadamiało, że to co leci z czarnego głośnika, to nie plemię afrykańskie, a nasi zdolni śląscy chłopcy, którzy w pięknej gwarze nacierają o bólach i troskach dnia powszedniego.
Oto kilka zwrotów:)

boloki obili oba okuleli - czyli potłukli się i narobili siniaków, obaj okuleli,
ref. o kuleee kuleeee, na molee kuleee - zaśpiew o kulkach na mole wkładanych do szafy.

Żeby było jeszcze śmieszniej, z wokalistą na planie pierwszym spotkalim się przy jednym stole, dopiero później się okazało, że to mój kuzyn. I oto mam okazję go Wam pokazać w bardzo pięknej odsłonie:)

a dla mniej cierpliwych link z tłumaczeniem tekstu:
http://teksty.net/Koala-Band-Obalili-Halba

poniedziałek, 14 marca 2011

Nie za bardzo


...obnażać mi się chce, przycupnęłam sobie w kącie i gryzę pazury. Zimne nóżki w galarecie podrygują różowiutko, pies tylko nosem trąca i bezlitośnie pociesza.
Drętwota ze strachu i woda tuż tuż pod powiekami.
Ale nie, nie nie, skórę trzeba mieć z tektury, najlepiej z kolorowym nadrukiem, by obwieszczała całemu światu i mnie samej, że wcale nie jest źle.
Pamiętam, jak siedząc w aucie gapiłam się przez okno na plakat z mięsem, na nogę świni bez skóry; za tą nogą uśmiechnięta pani mówiła do mnie: Zawsze pewna jakość. No i siedziałam i śmiałam do siebie, aż facet z auta obok zsunął okulary, myśląc zapewne, czy potrzebna mi może jakaś pomoc. Zawsze pewna jakość. Jakaś. Pewna pani. Pewien pan. Pewna jakość.
Moja tekturowa skóra też jest pewnej jakości. Póki co, byle jak, jakoś trzyma mnie w ryzach.Jakoś.

Ani słowa



Marianna Orańska zanim wybudowała zamek w Kamieńcu Ząbkowickim wyszła nieszczęśliwie za maż. Nie znaczy to, że wcześniej nie kochała - zakochała się swego czasu, ale nikt jej na ten ślub nie pozwolił.
Swojemu mężowi powiła czworo dzieci po czym go zostawiła bo ją zdradzał i związała się ze swym masztalerzem van Rossumem.
W mojej okolicy działała z rozmachem i mądrze, wybudowała sieć górskich dróg, zakładała hodowle pstrąga, wybudowała mi schronisko pod Śnieżnikiem, gdzie Tomek świetną prezentację zdjęć z Mongolii zrobił, założyła hutę szkła i otworzyła kilka kamieniołomów, nie wspominając o założeniu Międzygórza od zera. Była spod znaku byka.

wtorek, 8 marca 2011

Dzień świra

Wesoło biegam i podryguję cały dzień. Przed kwiatkiem w pracy uciekam, bo mam dobrą wymówkę. Na drodze kurz oblepia mi auto jak miękki filc i nareszcie mrużę oczy w słońcu. Z lusterka spozierają na mnie wesołe oczyska i prujemy, ja, radio i przydrożne drzewa.
W mieście zajeżdżam do strefy płatnego parkowania - o czym nie wiem, bo kto by na znaki patrzył - i ostentacyjnie parkuję. Rozglądam się podejrzliwie za białą literą PE, ale nie ma, więc luzik. Kołyszącym krokiem, z połami płaszcza - stop! Nie będzie żadnych powiewających pół! Wskutek poprzerywania kieszeni w połach płaszcza mam bilon, papierki, starą spinkę i nie wiem, co jeszcze. Poła jest na tyle wypchana, że dostojnie zwisa i nie powiewa, o nie. Więc (nie zaczynaj zdania od więc) poły moje dostojnie wiszą, niczym kurtyna w teatrze, a ja rozkołysanym, podkasanym, wiosennym i skaczącym krokiem maszeruję na podbój sklepów, dotykam, wącham, pryskam, międlę i przymierzam. W końcu zaspokojona wracam do samochodu i widzę, jak przy sąsiednim aucie stoi pan i coś skwapliwie notuje.
No nie.
Ależ tak. U mnie już bieli się za wycieraczką znienawidzony świstek.
Na facetów idealnie działa szczebiot idiotki, otwiera niejedno zasklepione żoniną pomidorową serce. W dzień kobieeet? Parę razy przecieram oczy powiekami, dość szybko, lecz pan jest niewzruszony. Typ służbola, wyćwiczony po wielu bojach, odporny na obelgi, łzy, pogróżki i oferowany szybki sex.
Konsternacja.
- Może się pani odwoływać na ul. Niesmacznej 2. Za bankiem w dół.
Oczywiście, że tam pojadę, nie mam najmniejszych wątpliwości, że byłam tylko w aptece, doskonale się orientuję, gdzie stanęłam i na ile! A niczym nieuzasadniona złośliwość pana w pełni zasługuje na u-ka-ra-nie.
Jadę, szukam, znajduję, wchodzę...oooooo, dzień dooobry!!! Witam? Co słychać?:))) Znajoma. Lubiana z widzenia, teraz ją prawie kocham.
Nawijam jej watę na uszy o aptece, o pechu o dniu świra...patrzy na mnie, uśmiecha się i ROZUMIE. Po czym bierze słuchawkę, wykręca numer i mówi: - Wiesiek? O której ty te zdjęcia robiłeś?
Osz cholera, syczę przez zęby, sprawa przybiera zły obrót, bo teraz naprawdę na idiotkę wychodzę - zgodnie z życzeniem. Ale nie poddaję się, mimo krwi odpłyniętej, mimo całej durnowatej sytuacji.
Słucham, że jednak nie jest tak źle, no jest co prawda więcej niż 5 minut, kilkakrotnie, ale przecież kolejka była, nie?
No bardzo mi przykro...No sama pani widzi... No chyba... że pani... znajdzie bilet sprzed 15.16!
Poły płaszcza powiewają naprawdę. Wiosennie i lekko. Kurz wiruje w słońcu gdy biegam od auta do auta i sprawdzam bilety z większą wprawą niż pan parkingowy.
Jest. Idealny.
Na na na na, chodzę sobie wzdłuż rzędu samochodów, oglądam wystawę, kręcę się...Ciekawe o której właściciel MOJEGO biletu zechce do domu pojechać? Ależ jest! Czarna niunia wsiada do swojej beemy, za nią, w podskokach mały śliczny chłopczyk. Lubię ich od pierwszego wejrzenia, są moją nadzieją, moim wybawieniem. Pani się śmieje ratując mi tyłek z niemałym wdziękiem: - sama miałam ostatnio podobną sytuację;)
Teraz to już lecę. Teraz już mam skrzydła, teraz to już mogę pomachać panu parkingowemu jak małym dzieciom z pociągu.
Pani znajoma prosi mnie cichym szeptem: - Tylko niech nikomu pani o tym nie mówi.
- Jasssne.

Wracam do domu, słońce śpiewa przeciągle, rozświetla pustą kaplicę, w której cystersi mieli postój, pomiędzy Henrykowem a Starym Henrykowem. Jest pusta, w środku śladu krzyża, śladu fresku, nic. Masa butelek, śmieci, starych opakowań po czymkolwiek. Pustka. Ale w końcu wiem, co jem, bo dotąd ją mijałam i nigdy nie było czasu zajrzeć.
Nie mogło być inaczej, bo limit wyczerpany przecież.

niedziela, 6 marca 2011

Wycieczka

Mamo, mamo, pojedźmy do Złotego Stoku do kopalni! Niedziela, piękne słońce za oknem, myślę sobie, czemu nie. Może w ciągu dnia złapiemy z Michałem to coś, czego dawno nie było. Sznurek od latawca.
Szybka zbiórka by zdążyć przed gawiedzią, która w wiejski sposób zawala przejazd-wyjazd-dojazd. Modlimy się ostentacyjnie, w karakułowym płaszczu i brokatem na nosie.
Herbata i herbatniki, jedno jabłko, które i tak wróci cało z wycieczki (mam je w torebce - tzw. druga szansa).
Słońce zniewalające, ale wietrzycho arktyczne.
Przystanek Ostrężna. Gdy któregoś dnia przybiegł do mnie rolnik z nowiną - śmiać mi się chciało. Pani! Drogi ni mo! Zawalona! Po czym rzeczywiście okazało się, że ni mo, bo głęboki poniekąd jar, których u nas nie brakuje, postanowił schrupać kawałek góry i bez ceregieli to zrobił. Drogi rzeczywiście ni mo.

Śmigamy dalej. Nagrana przez Z. płyta kręci się w kółko bo nie wzięliśmy innych i "Proud Mary" zostaje na trwałe wryta w nasze zwoje, by pojawiać się później w najmniej spodziewanych momentach. W ustach M. brzmi jak pieśń zwycięstwa nad hip - hopem więc uśmiecham się pod wąsem:)
Proszę państwa. Kamieniec Ząbkowicki ze swoim okazałym zamkiem to lipa. A drzewa, które wyskoczyły na naszej drodze, to fantastyczne, przezielone cuda natury. Oto w roli głównej choina kanadyjska oraz sosna wejmutka.




No ja wiedziałem, ze ta wycieczka nie będzie fajna.
No tak, bawię się tylko ja. Wrócę tu z rowerem i zbadam te wszystkie parkowe niespodzianki. Kolumnady rozebrane, wzgórza kolistym murem obwiedzione...To już będzie wycieczka dla dorosłych, co szumieć lubią na zielono. Tymczasem czeka nas kopalnia, w której arsen uśmiercał żonom mężów a tak przy okazji złocił kieszenie właścicieli. Ogrom pracy ludzkich rąk, niewyobrażalna siatka podziemnych tuneli robi wrażenie. Przewodnik - przeciwnie. Koleś ze strachem w kroku, z trzema kolczykami w brwi i nosem rodem z "przyjaciela wesołego diabła" podszedł do grupy nie wyjmując rąk z kieszeni. U-A, jakie fo-pa! Nienaganne wychowanie które otrzymałam w domu rodzinnym (sic!)przeszkadza w życiu jak cholera.
Dziesięć plasterków "Zajebistej" poproszę;)
Nie potrafię go słuchać, zresztą nie ma za bardzo nic ciekawego do powiedzenia a nawet gdyby miał...to i tak by nie miał. Pierwsze wrażenie robi się tylko raz. M. niezrażony biega po korytarzach, depcze lodowe stalagmity i jest zadowolony. Dopiero matka warzy mu obraz żeby chłopak też był tak wykrzywiony kulturalnie jak ja. O!

Po kopalni idziemy na obiadek i knujemy wyprawę w góry. Trochę późno... Z mapy wynika, że do przejścia mamy 5 km i będziemy za dwie godzinki na dole, tymczasem po półtorej jesteśmy na górze, zielonego szlaku niema - jest żółty i wskazuje, że przed nami 7,5 km. Na szczęście wszystko kończy się dobrze, biegniemy sobie szlakiem rowerowym, którego najpierw nie ma, potem jest, przy okazji kółeczkiem zahaczamy o te wszystkie sztolnie, których nie mieliśmy w planie. Do samochodu docieramy o siódmej...
Dobry czas. Przez to poranne przeobrażenie z bezwładnego worka w myślącą istotę następuje jakoś spokojniej i mimo zaspania jestem na miejscu o czasie z siłą na całe pięć dni. A na następny weekend, kując żelazo póki gorące, wymieniam przerzutkę poległą zeszłego roku w krzakach....

Ucieczka

Czasem jest tak, że z bólem trza się spotkać i popatrzeć mu w oczodoły. Uciekłam w sobotnie popołudnie po jednym smsie, na który i tak nie mogłam odpisać. Zadumałam się by w końcu wylać przez ciężką pracę z siebie niemoc, współczucie i to zdrętwienie które po tak tragicznych wiadomościach człeka dopada. Mała dziewczynko, nie wiem czy Twoja silna Mama kiedykolwiek się pozbiera. I nawet nie wiem, co można dla niej zrobić by kiedykolwiek spojrzała na świat i stwierdziła, że jest piękny.

środa, 2 marca 2011

Lokomotywka


Coraz prędzej i prędzej. Rano - szkoda słów, w pracy - dobrze, że jest, a po powrocie...Dalij jazda. Nie mogę się przyzwyczaić do dziecka w domu. Dwa tygodnie ferii zleciały migiem, teraz szkoła niewesoła i męczarnia dla nas dwojga. Bo do szko-ły trze-ba dwooojga...Nie ma co. Toczy się walka.

Walka jest wielopoziomowa. Duże JA walczy z Przyzwoleniem równocześnie sprzedając kuksańce młodzieży (pamiętam, jak wkroczyłam w magiczny próg "naście" uważając że już jestem młodzieżą). Duże JA to uzurpatorro, Pani wszechrzeczy, ma być tak, albo siak! I nie inaczej! Pionowa zmarcha między brwiami jak wykrzyknik - nie myśl, że ci się uda, cwaniaczku. Esesman domowy - o dziewiątej masz być w łóżku.
Przyzwolenie, jakże rzadko dopuszczane do głosu, mówi: daj na luuuz, matka, przecież i tak sobie jakoś poradzi, kiedyś dziecki na wsi krowy pasali i też było dobrze. Że brudną kurtkę z uporem maniaka chce wkładać? Mimo trzech czystych? A niech wkłada!
Przyzwolenie jest słodkie jak lukrowany pączek, niestety codziennie wpycha go w usta nienażarte JA.

A M. w tym wszystkim gra w teledysku, który rozgrywa się w jego głowie i tylko od czasu do czasu ktoś mu złośliwie prąd wyłącza.