biere nożyczki

I zaczynam wycinać tą kolorową wycinankę. Myśli, słów nigdy nie wypowiedzianych, obrazków, wiórków i skrawków. Zrobię z tego taki ładny ulepczyk, będe nim podrzucać jak Zośką, to tu to tam.

wtorek, 26 marca 2013

plan-matka


Cyganeria rozwłóczona po pagórach Jagodnej. Ci tacy, ci śmiacy, ale nosy czerwone a na skroniach szron. Próbuję jeździć na nartach i sprawia mi to lekko tylko zaprawioną strachem przyjemność. Wokół cudownie udane towarzystwo, niektórzy bardzo wte, inni mocno wewte. Krążę jak bąk i się przyglądam. Bezybezy, otrę się o olej w kuchni, innym razem dotknę swojego odbicia w lustrze toalety. Dotykam też tłumu i jednostek. Realizacja planu-matka przebiega poprawnie, dziecko nie chce spać.
Oddech.


Dobrze mi jakoś i ciepło na sercu, gdyż ten łikend się skończył.

środa, 20 marca 2013

Ormianie w Oławie

Nie wiedziałam! Część rodziny, z którą babcia kategorycznie zabroniła mi się kontaktować (bo to złe ludzie są) mieszkała w Oławie. Z Oławy przyjechała też do babci kuzynka szukająca korzeni i na progu usłyszała, żeby sobie chrzanu nakopała. Ale nie o tym chcę dziś pisać. Dzięki cynkowi danemu przez Iwonę, trafiłam na niezwykły koncert, który zorganizowany w ramach projektu Teatru Zar umożliwił poznanie muzyki sakralnej, a dokładniej ormiańskich pieśni liturgicznych, w wykonaniu Arama, Virginii i Vahana Kerovpyanów (Paryż) oraz Nışana Çalgıcıyana i Murata İçlinalçy (Stambuł).
Koncert połączony był z wystawą zdjęć Magdaleny Mądrej,dokumentujących wyprawę Teatru ZAR do Anatolii w lipcu 2012 roku.
Dlaczego Oława? Okazuje się, że w ramach repatriacji ludności ze wschodu na zachód, duża grupa Ormian osiedliła się właśnie w tutaj - ciekawy zbieg okoliczności i przewidywalny przypadek - szukasz czegoś, węszysz - ależ prosz, masz pod nosem, jak ten chaczkar, stojący niepozornie za Galerią Dominikańską we Wrocławiu...
Oława przywitała nas rozświetlonym Ratuszem, z uroczą kostuszką na wieży

Później wspomnianą wystawą


wreszcie koncertem

O samej muzyce pewnie można by książkę napisać, jednak jedna rzecz, a właściwie dwie, zwróciły moją uwagę. Po pierwsze, linia melodyczna ciągnęła się spokojnie na bazie długiego, równo uzupełnianego i ciągłego podkładu przypominającego buddyjskie OM. Po drugie, panowie Nisan i Murat ze Stambułu wykorzystali w swoich wokalnych popisach dźwięki nie mieszczące się w naszej ograniczonej oktawie - meandry głosu zahaczały o dźwięki nieznane, misterne jak ornamentyka wschodu.
Zatopiona w spokoju siedziałam w kamiennym wnętrzu kościółka z fotografii Pita i było mi ciepło, coraz cieplej, bowiem ogrzewanie w Ratuszu pokazało, że można zrobić lato w środku zimy:)
Z wyżyn uduchowienia ściągnięta zostałam za nogę przez Panią Mamę, która ze spokojnym uśmiechem skomentowała wieczór mniej więcej w ten sposób, że polska liturgia wydawała jej się dotąd ciut przydługa...Sporo w tym racji, co nie zmienia oczywistego faktu, że głodny duch dostał kolejną porcję strawy.



poniedziałek, 18 marca 2013

Świry z Perkalaby

Ten tydzień będzie bardzo obfity - podobnie jak opady śniegu. Zadżumiona lekko i z porannym zaćmieniem wzroku czuję, jak kawa rozlewa się po ciele i budzi powolutku komórki. Wczorajsza Perkalaba w Łykendzie, istna eksplozja energii! Wschodni bracia znowu wytrzęśli publikę do cna, do imentu i końca.
Podskakująca Mama, z otwartą buzią i dziecięcym zachwytem, wpatrzona w zwariowany film, który kadrami nasuwał skojarzenie z balem w domu wariatów. Coraz prędzej i prędzej, wirujące dźwięki cymbałów i trąbek, włochata publiczność i jakieś takie podskórne odczucie przynależności etnicznej:) muzycznej, bo ja wiem, genetycznej. Siostra mnie trąca, my jesteśmy z Ukrainy! Z Armenii! Z Rumunii! Cyganii! Hihi, gdzie nas wczoraj nie było i gdzie nas nie będzie.

I późniejszy powrót do ciszy. Przykryta śniegiem zapadam w szybki sen.

Jak się zbudzę, znajdę się w sali rajców na armeńskich śpiewach liturgicznych. Co boskie, papieżowi, co ludzkie, muzyce. Albo nie. Całkiem na odwyrtkę.

niedziela, 17 marca 2013

Domowo III


Dom, di dom, di dom, di dom.
Pieczemy czapati. Do tego ciapaja z ziemniaków, fasoli, kukurydzy mordercy i pomidorów, zagęszczona dużą dozą mielonej, suchej papryki. Ale najpierw przesunęliśmy kredens, tworząc całkiem nowe szlaki komunikacyjne. Kolizji się pozbywając i ocieractwa. Pełen dywanu kąt pozwala na obce dotąd doznania w postaci polegiwania na poduszkach i oglądania filmów. Transylwania na przykład od Marzeny, oglądana do przyjazdu rodziców (ale tu śmierdzi:), i późniejszy Madagaskar, który w połączeniu z miękkim podłożem, pozwolił mi bezpiecznie odpłynąć.

W sumie szczęśliwie się stało, że nie gnamy donikąd z powodu kataru. Wiosną, jak widać, nie jeździ się na nartach. Obżeramy się tym, co jest, łazimy, próbując ogarnąć zakamarki. Trzy lampy czekają na to, by w końcu triumfalnie zabłysnąć. Tu, czekam jak na wentylator. Stoją? Mają świecić? Poczekajmy, aż pojawi się ten, który potrafi naprawić elektrykę. Z doświadczenia życiowego wiem, że tam, gdzie się ma pojawić gość od prądu, wychodzą całkiem nowe i nieznane dotąd problemy. Albo wtopię finansowo, albo złapie go kostucha, albo się zadurzę. Mimo, że najgorzej ma środkowy, lub zależy, to pozostałe przypadki można spokojnie przeboleć. Nie wiem, coś za coś, będę miała świecące lampy, ale wydarzy się coś niespodziewanego.
Ognia daj lampie mej, niechaj płonie


czwartek, 14 marca 2013

Wałbrzyska sarna


Nawrzucano mi najpierw dobitnie, do parteru rodzicielstwa sprowadzono. Solennie obiecałam więc przestać, zająć się, ogarnąć gniazdo, kurze wytrzeć. Do serca przytulić psa i nie kopać kota. Matką dorosnąć.
Obmyślając te wszystkie prawdy kupiłam prawie wszystko. By dać. By zmienić. Wracam. Lecę. Słońce zachodząc prześwieca przez las. A gdyby tak...Nie nie, jadę do domu, bo on czeka.
Wszystkie obowiązki narzucone władzą wiszą. Z ciszą. Tym razem nie wbija mnie to jednak w żaden niepotrzebny nerw. Może... Nie, zajmę się solennie. Solę, pieprzę, dmucham.
Kajanie przychodzi mu wraz z przyśpieszoną motoryką. Nie patrzę. Piiip - ależ spłyń myśli niesforna. Udzielam się przecież... Czynności furczą, to, co wisiało, zostało zdjęte tak gwałtownie, że przecieram oczy. Niemożliwe. Lekcje się odrabiają, zupa z selerem zjada. Stoję obok siebie i patrzę. A ona trąca mnie w ramię.
Bo może, tak przy zupie nie wytrzymuję, może ja skoczę na tą Piskorczyk do Wałbrzycha? Jedź. Stanowcze oczy w ramach, bo ja wiem, samokrytyki, potwierdzają, że zamkną się o godzinie dziewiątej. Czas leci.
Wskakuję do samochodu, już jadę i gorączkowo macam pasy. Break on through, w szalonym tempie biorę okrakiem wszystkie dziury na drodze. Skróty ciągną mnie jak guma, niby szans żadnych, by w godzinę zdążyć nie mam, ale przecież...beze mnie nie zaczną. I tak się też dzieje. Wpadam pomiędzy cudownie smutne miasto i mało nie ląduję na latarni. Na chodniku stoi sarna i spokojnie konsumuje posolone pobocze. Mówiłam ,że ten marzec coś w sobie ma? Zaczynam podejrzewać, że tak naprawdę świat się skończył w grudniu, a to co teraz się dzieje, to kolorowy zlepek rzeczy, które się wydają.
Docieram do wałbrzyskiego klubu Apropos podczas drugiego kawałka. Stolik pośrodku czeka na mnie, jakby wiedział, że tam najlepiej słychać. Aż się iskry sypią, mojej ekscytacji i satysfakcji, że kurcze znowu się udało. Siedzę z idiotycznym bananem na twarzy i wystukuję ręką rytm na dwa i cztery ze zjawą z przeszłości warszawskiej - Anią Patynek.

Aleksandra Siemieniuk pociska na gitarze z rurką na paluszku, a Bartosz Kazek, pomimo młodego wieku, wykazuje się niecodzienną wrażliwością w grze na perkusji. Niby gubi rytm, ale jednak nie, bawi się nim i rozciąga, by wrócić do tego, co równo zaczął.
Koncert mnie zachwyca. Oprócz czarnego, pięknego bluesa, dziewczyny zasadziły Madagaskar, podlały sokiem z Tuarega i wykiełkowała tak smaczna kompilacja, że owacje uskuteczniam na stojąco, razem z resztą przemiłych gości.

Nie wolno sobie zabraniać hedonizmu. Radosna jak świnia w truflach pędzę z powrotem, na czuja i bez mapy, wietrząc bezbłędnie skrót za skrótem. Trójka raczy mnie soulem tak, że skaczę na fotelu, ręką machając w powietrzu, lub wystukując rytm na kierownicy.

Sromotna klęska rodzicielska przysparza mi doznań silnych jak sól drogowa dla sarny. Co wcale nie oznacza, że złych.


Piosenka powrotna:)

środa, 13 marca 2013

krakremija

Ani się tego nie da opisać, ani opowiedzieć w trzech słowach. Marcowanie przebiega mocną sinusoidą. Jednego dnia jestem księżniczką, by następnego z impetem wpaść w kierat. Wieści dochodzące ze świata są tak samo pogmatwane - temu się urodziło, temu umarło.
Przepływam przez rzekę, spływa kra i czasem zahacza o mnie gwałtownie. Uparcie się rozpycham, dopóki głowa na wierzchu, nie utonę. Skupiona na celu, spokojnie rozgarniam lodowatą wodę. Mam siłę.
Co powiesz na to, że w niedalekim pałacu Hindus uczy mnie kundalini? Jakby nigdy nic, podają mi masala chai a świeżo poznana harfistka opowiada o panchakarmie?
Dzieje się za mocno, by w zwykłym, codziennym ześwirowaniu nie dostrzec, z jaką niesamowitą energią bulgoce pod lodem życie.

2 łyżki czarnej herbaty
5 łyżeczek cukru lub miodu (jak ktoś lubi słodycze)
1/2 łyżeczki cynamonu
1 łyżeczka mielonego imbiru
1/2 łyżeczki startej gałki muszkatołowej
3-4 goździki
1/2 łyżeczki kardamonu
1 szczypta pieprzu
200 ml mleka

1. Do rondelka wlewamy kubek (ok. 200 ml) wody. Wsypujemy cukier (mówiłam...), przyprawy i herbatę. Doprowadzamy do wrzenia i gotujemy 2 minuty na małym ogniu.
2. Do herbaty wlewamy mleko i ponownie zagotowujemy. Napój przecedzamy przez sito i wlewamy do kubków. Od razu podajemy.

sobota, 2 marca 2013

cicho...idzie

Polazłam ociężale do lasu - ociężale, bo strasznie dużo jem i ciągle więcej. Ciągnąc się przez kałużasty, dziurawy asfalt staram się utrzymywać brzuch w jednej pozycji, kolanka zginam, lekki przygarbik, byle nie bełtnąć. Sałatka orzechowo - buraczana z ziemniaczkami, do tego jajko i po prostu krzywdę sobie zrobiłam. Krzywda, krzywdą, ale pójść muszę, nosi nosi, coś podskórnie łazić każe. Zanurzam nogi w śnieg, taki do kostek, pamiętamy, żeby brzuch trzymać jak szklankę pełną mleka, podnosimy obcisłe kalesonki uważając, żeby się nie nasypało. Bojsa w najgorszym, czarnym błocie. Proszę. Uważać. Ja biegnę!

Zatrzymuję się nagle, jak wryta, bo znad hubertowego pola przemieszcza się na północ głos przerażonego żurawia. Odpowiada mu z lasu stado zakręconych puszczyków, lata toto po lesie i mordę drze zakochane, krzaki się kołyszą, Bojsa stawia lekko uszy, ale nie odchodzi. Wie, że nie jest dobrze. Od kiedy się puściła z kundlem sąsiada jest grzeczniejsza i widzę, że się stara. Las szeleści, krzyczy i wrze, wolna miłość wśród mokrego, podchodzącego błotem śniegu. Ja też nie lepsza.

Wreszcie Wroclove. Z emfazą wygłaszamy stare prawdy o życiu i spowiadamy się sobie piskliwie z ostatnich, hmm, wypadków. Jakiś koleś szczerzy się do nas z obklejonego landrovera, bo nie ma miejsc na parkingu pod radiem i muszę na kilka razy cofać. Później pełen świateł świat, toczy się szalone show Jerrego Springera, obrazoburcze, bez świętości i z przesłaniem, o które podejrzewam M.J. No bo skąd nagle jing i jang pośród amerykańskiej chały? Jestem pod wrażeniem, a niektóre sceny, jak gwałcony przez znajomego aktora piesek marki Jekyll (sformłowanie Doro, dotyczy jazgoczących piesków z wyłupiastymi oczkami)rozbawia mnie do łez. Potem widzimy jeszcze scenę w toalecie, także w wykonaniu naszych miłych kolegów, i spektakl nabiera coraz więcej ikry.
W przerwie rozmawiamy z kolesiem z landrovera, ktory jest oczywiście jednym ze znajomych Srebrnej.


Światła każą jechać, to znów stawać, jakiś cieć nas przegania z podwórka, gdy szukamy sali gotyckiej. Czy nie wiecie, że nie wolno? Tu jest łączność! Wiecie co to znaczy? Panie kochany, tabliczki żadnej, przejścia pod dostatkiem, a pan tu krzyczysz. Też cię kocham. Szukamy nadal, wreszcie jest, kilka schodków i nagle dociera bębniarski rytm, jak spod ziemi, rdzenny i smakowity. Cała plejada nowińskich gwiazd, w zwiewnych, rozchełstanych, kolorowych ciuchach, widać, że spoceni od tańca i rozgrzani, na bosaka po drobnych czerwonych płytkach ogromnej, sklepionej krzyżowo sali. Kapitalny pomysł - spotkać się podczas bryndzy przednówka, by pojechać pełną brazylią i czym kto woli. Splatają się w improwizacji w kontakcie, to znów rozjeżdżają w szalonych susach capoeiry, ktoś stoi pod ściną i z namaste się rozluźnia, ktoś podryguje w spódnicy, natomiast jedna pani, lat około sto, macha rękami w rytmie i nie można jej niczego zarzucić.
Gotyk przyjmuje na klatę rozwrzeszczany nagle klan etno - miejski, kudłate postaci skaczą w kółko i dziko krzyczą. A my Siostro z jakiej wyspy jesteśmy?
Trzeba było temu facetowi czystą polszczyzną powiedzieć, że jesteśmy cudzoziemkami.

Piwo miodowe smakuje w nocy tak samo pysznie jak wszystko inne. Siedzimy i wspominamy ostatnie godziny, w których natężenie wrażeń osiągnęło istne apogeum.

Budzi nas słońce.

Dlatego jesteśmy w stanie sprostać imć Margarynie, która zamawia i wymaga - nie dajemy jej szans na załamanie naszej pogody ducha. Zatykamy śniadaniem i paszła. My też.
Rozhuśtane Nepomuki machają nam wesoło spomiędzy chałup,woda kapie z sopli i po raz pierwszy od dawna jedziemy w słonecznych okularach. Przez żółty, tłusty śnieg brniemy nad rzekę, bo taki był plan. Spotykamy drzewa ścięte przez bobry, wszystko puszcza i nam też ostatnie stresy i niepewności odpływają w dół, w stronę morza.