biere nożyczki

I zaczynam wycinać tą kolorową wycinankę. Myśli, słów nigdy nie wypowiedzianych, obrazków, wiórków i skrawków. Zrobię z tego taki ładny ulepczyk, będe nim podrzucać jak Zośką, to tu to tam.

czwartek, 29 grudnia 2011

Powrót czarownicy


Gdyby się tak zastanowić, to odeszłam. Od swoich czarów. Życie zaczęło przygniatać powszedniością i chociaż dotyka mnie czasem, tak jak ostatnio, zew Ślęży, patrzącej na mnie zza płota, magiczne sztuczki są spowite warstwą pajęczyny.
Motyla noga i ogon jaszczurki skruszały w pojemniku na lekarstwa. Jedyne, co trwałe i niezmienne, to dźwięk komórki, nadającej o tym, że kolejna drzemka może grozić olaniem silnego postanowienia poprawy.
Zwyczajność, razem z szarą chmurą, zawisła nad Manowcami, na podłodze, dywnanie z sierści, wydeptałam powtarzalny szlak od herbaty do papierosa. Jeśli gdzieś wędruję, to od kartki do kartki, jeśli gdzieś jest życie to na papierze.
Tysiące nienamalowanych obrazów, niezrobionych zdjęć, nieuszytych patchworków, nieoskrobanych cegieł i niewyczyszczonego, nienawoskowanego drewna.
Niezastąpiona między niewiastami zaczęła się pojawiać na jednym z portali społecznościowych. Minął rok od straty dziecka. I śladu po tsunami nawet nie zostało oprócz rysy w jej sercu, której wcale a wcale nie widać.
Żyjemy obok siebie i nikt nie wie, co kotek ma w środku.
Przybyło mi tłuszczu po świętach i złoszczę się. Katować się znowu mam ochotę, kąsać i ciąć. Mogłabym nawet w przypływie autodestrukcji to i owo odessać. Od dawna widzę to oczami wyobraźni, jak wyciągam przez mały otwór wstążeczkę, ciągnę i ciągnę, aż uzbiera się cały motek mojej nienawiści do fałdy. Zostaję potem goła i chuda jak nasza szkapa. Wciągam ciepły szelest i biegnę, ale pokonuje mnie zadyszka. Stoję na górce pełnej bukowych liści, ciągle jest zbyt ciemno, żeby lecieć dalej. To nawet nie o to chodzi, żeby być supernovą, miałam momenty kociego zadowolenia z pustki w żołądku, które sprawiało mi przyjemność. Teraz zmula mnie ilość makowych ziaren w jelitach i kapiący cukier. Niemiłosierne obżarstwo wybiło mnie z rytmu. Koniec.



Skupmy się teraz, zaciśnijmy dłonie w znak. Wiatr się wzmaga i (aha, zapomniałam dodać, że znowu jestem łysa) ociera o gołą głowę. Przynosi myśli. I wywiewa myśli. Jest to wiatr przemian, który porwie nasze miotły.
Do zobaczenia za rok.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

W domu jest świetnie.

Więc wejdźmy do niego nawet oknem, przeciśnijmy gruby brzuch i już nas biorą wyciągnięte ręce.



Posadzili dla nas drzewo! Jest naprawdę nieźle. Lubią nas tu :)



Święta święta i po, w sumie za szybko, bez śniegu i z kłopotami zdrowotnymi Mamy, która zrobiła numer i uciekła w szpitalne pielesze, zamiast się wziąć za jakąś uczciwą robotę. Przed informacją esesmanową typu :"jestem w szpitalu, nic się nie martw" słuchałam sobie trójki, a w niej audycji o zabieraniu ze szpitala ludzi przez Wigilią - tych chcianych i kochanych, oraz o tych, których się oddaje do szpitala na Wigilię...Wiadomo, że kochanych jakby mniej, albo wcale. Potem ta wiadomość i już jadę, zgarniam po drodze koc, bo w szpitalu - znam z opowieści - zimno jak pieron.
Rzeczywiście, wita mnie podrygująca crescendo broda i lekko przestraszone oczy, ale tniemy chojraka obie, jak na kiepskie aktorki przystało.
Na sali babcie truchełka, w kącie choinki brak. No optymizmem nie powiało, powiem Wam, ale babcie chytre, przy częstowaniu cukierami łykały po kilka, aż wściekły wzrok nas dopadł i tekst rzucony przez pielęgniarkę...one mają cukrzycę!
Hihi, cóż miłość do łakoci robi z ludzi.
Nie o szpitalu miało być, nie, o świętach, kotkach i choince, ale wychodzi jak chce i o to chodzi. Żeby to pokazać, co buczy.
Zastanawiałam się do jakiej kategorii pacjentów, wg. radiowej trójki, Mamę zaliczyć. Wyszło na to, że będziemy Ją oddawać do szpitala przed świętami, ale na Wigilię zabierać z powrotem. W ten sposób uniknie tego stresu, że karp nierówno w galarecie pływa, na jedną nóżkę bardziej, lub, że choinka za mało świecąca. Ech, te święta, niech będą, ale na luzie i z humorem, nie tak na poważnie, jakby miały być ostatnie.

piątek, 23 grudnia 2011

Zespół Down....hill'a

Jest nieźle. Nigdzie nie ma śniegu - tylko u mnie. Dookoła płaszczyzna pełna zmarzniętej grudy - u mnie biało. Drogi połyskliwe w świetle lamp. Zaczęło się powolne podjeżdżanie na dwójce, przy próbie dodania gazu słychać bzykot kręcących się w miejscu kół. Spalanie wzrosło do maksimum, strzałka poziomu paliwa szybciej się rusza niż ta od prędkości. Co tam, tylko trzy miesiące, przeżyję.
Koniec roku to nadgodziny. Stukają klawisze, biurowa lampka płonie do świtu - eee, przesadzam, ale jak wychodzę - jest już zmierzch.
Tańczę na lodzie.

Podjeżdżam pod dom i widzę biały dywan, na którym nikt nie odcisnął jeszcze buta - czy wszystko w porządku? Nie. Dziecko ze szkoły nie wróciło.

Szybko z suką, ta to ma energii, biega, kradnie drewno, macha tymi wariackimi uszami i się cieszy. No cóż moja panno, nie polatamy, trza mi w bój i na odsiecz. Mać.

Jadę do sąsiadów, dziecka szukam, oni swojego też nie mają.

Gdzie jest gimbus. Siedzę wyprężona jak świstak i rozglądam się z góry, gdzie tu pomarańczowa gąsienica siedzi, ale nie widzę, jadę intuicyjnie przed siebie. Z półmroku wyłania się zakutana postać - aaa, gimbus się zakopał, w Zadupiu Dolnym. Zacieram łapki, dobrze, że wszyscy żywi.

Odkuwam swoje dziecko i sąsiadów też, po dwugodzinnej wycieczce na odcinku 5 km buzie się im nie zamykają. Pan kierowca sinokoperkowy, starość nie radość, człowiek energii już tyle nie ma, a i cierpliwość się kurczy. Wzrok nie pozwala ocenić odległościo-możliwości. Ale tak to jest po siedemdziesiątce. Z jednej strony nieporadność zimowa, z drugiej rozwiany włos i zjazdy po ściętych zakrętach - jedziesz, wiej. Nie wiem, jak mocne miał CV i co trzyma w rękawie.

Dzwonię do powiatu. Fajnie mieć konszachty i długie macki, więc bezpośrednio uderzam do wielokrotnie przełożonego, a ten mi mówi, że musi przyjechac i zobaczyć, bo może mi się tylko wydawało, że to śnieg spadł, bo w Kiczowicach czarne drogi, pani.

Niebezpiecznie zaczynam dymić, grzeje mi się instalacja.

I jak ktoś mi opowie jeszcze kiedyś o śnieżynkach wirujących w słońcu pod Śnieżnikiem .............................

czwartek, 22 grudnia 2011

Wigilijnie



Żeby Wam, Drodzy Przyjaciele, pęd po karpia nie pokrzyżował planu spędzenia Świąt spokojnie, zacnie i z łezką w oku. Żebyście byli zdrowi. Żeby Was kochano. Żebyście mieli takich ludzi wokół, którym chce się dać prezent.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

tara ra ra



Niby doba kryzysku, Tusku z Lisem pitu pitu, ja nakładam swoje szelesty i hulam po wietrze, wdycham powietrze, szuszam. Szuszuszu - będziesz monstrum - słyszę na odchodnym. Może i będę. Makgajwerem nawet, wszystko jedno.
Dystanse robią się coraz dłuższe i o tyle fajniejsze, że znikła zasapka leniuchowa i naprawdę można pocisnąć, wypłaszając sarny ze środka lasu i męcząc sukę na tyle, na ile się da.
Po cholerę jaką mi czwarty kot? I to tak bezczelny z tym swoim włażeniem jak nanocząsteczka przez leciutko uchylone okno - swoją drogą to śmieszne nawet, gdy taki tonący szczur łapie się ostatniej lodówki nadziei. Nie jest zimno jeszcze, koty się łapie i się wyrzuca. Niedługo przedramienia nie starczy na te tłuste odwłoki i powywalane brzuchy.
Podrzucił mi go ktoś - jak nic. Ale czemu nie poszedł gdzie indziej? Pan T. też ma koty przecież, a ten centralnie do mnie i już. Ma oczy jak szmaragdy. I jest dość przystojnym dachowcem. Do tego - wykastrowany, więc potencjalnemu nabywcy nie zasmrodzi chałupy.
Dodam butelkę malinówki na robaku - byleby go kto wziął.
I jaki tu kryzysk - się pytam. Rok w koty obfity bardzo.

niedziela, 11 grudnia 2011

Miłośnicy zimna i topionego sopla


Większość ludzi spędza czas w ciepłym domu - mowa o sobocie - przed telewizorem, lub w tle nadawanej przez niego sieczki. Panie - sprzątają przed świętami, lub lepią pierogi kolumnami maszerujące do zamrażarki. Panowie - wiadomo, z wysuniętą z kącika ust zapałką, kręcą w garażu śruby. Byle nie lepić.
Z niektórymi jest jeszcze gorzej. Niektórych ogarnia żądza.
Nie jest to nic nadzwyczajnego, po prostu nachodzi człowieka w postaci nadmiaru i nadmiar ten musi znaleźć ujście.
Snują się potem takie biedaki, ciągnąc tabunem złożonym z dorosłych i dzieci, otoczonych wianuszkiem psów. I zamiast w schronie jakimś osiąść, cisną dalij i dalij, do małej, mocno przestudzonej chatynki pod Śnieżnikiem.
Tam, jak już się nie wyśpią i porządnie zmarzną, wygrzebują się nad ranem z roztoczy, popijają kawusię z ugotowanego sopla, w której pływa...niespodzianka.
I fala szczęścia ich ogarnie nawet, gdy słońce załaduje nowy dzień, błyszczący, skupiony na sobie i na przyjaźni. Odbijający się miliardem westchnień w każdej rozświetlonej śnieżynce.








czwartek, 8 grudnia 2011

Pani się posunie


Będziemy się dzisiaj grzać i parzyć i marzyć. Będziemy dzisiaj zanurzać rozgorączkowane ciała z głośnym sykiem. Nadejszła upragniona chwila, wiekopomna wielce, gdzie paluchi zaczynają przemarzać i coby szron nie osiadł na skroni, wieczna zmarzlina łap nie wykręciła - jedziemy się saunić.
Ja nie wiem, jak Wy, ale ja nienawidzę zimy. Tzn. nie tak znowu do końca, czasem jakiś ładny widok moje oko uchwyci. Byłoby chyba nieszczerze, gdybym o tej nienawiści mówiła stuprocentowo... A może po prostu zaczynam się łamać gdy widzę te chude szkity pomykające na biegówkach - oczami mojej wyobraźni oczywiście, ale na pewno kiedyś zupełnie i całkiem w realu.
Taaak, Real to coś, do czego muszę przyzwyczaić moje dziecko.
Pogoda, że tak powiem, mnie onieśmiela. Rano nie mam serca za okno spojerzć, robię to dosyć nieśmiało i z oporem. Później też jest nienajlepiej, macam się z mrozem przez rękawiczkę. Przez cały dzień okno mam za plecami i może tak jest lepiej - nie widzę tych szarości, tylko to, co sobie akurat wyświetlę na monitorku.
Prawda, że to zdjęcie budzi pozytywne odczucia? :)
To nasze przyjacielskie wędrowne zdjęcie z postojem przy strumieniu, gdzie zalegliśmy i się sauniliśmy... w realu. Pięknie było i niemiłosiernie cieplutko, potem jeszcze nadciągnął halny i rozwiewał iskry z ogniska na całe niebo, gdzie łączyły się z gwiazdami. I to była JEDYNA CIEPŁA NOC roku 2011. Który już niedługo pożegnam - bez większego żalu jakoś.
A, Majowie skończyli na 2012, ale ktoś ostatnio mi opowiadał tak:
... i przyszedł grudzień 2012 roku.
I pojawiła się na niebie asteroida.
I zaczęła spadać na Ziemię.
I nastał na Ziemi czas paniki: oto koniec świata według kamiennego Kalendarza Majów.
I upadła asteroida na kamień z Kalendarzem Majów.
I uniósł się w powietrze wielki pył.
I rozeszła się wielka fala uderzeniowa.
I kiedy pył opadł w miejscu rozbitego kalendarza pojawił się nowy kamień z Kalendarzem Majów, do 32 119 roku.
I obok niego ukazał się mniejszy kamień.
I napisane było na nim:
"Następny kalendarz przysłany będzie dokładnie w ostatnim dniu ważności starego kalendarza.
Dziękujemy za korzystanie z naszych kamiennych kalendarzy"...

wtorek, 6 grudnia 2011

bez ideologii


Nie będzie ideologicznie. Będzie o niczym. Wczoraj Dojeżdżający widział prawdziwego Mikołaja, jechał na Harleyu i mu pomachał. Czyli ten, kto się najmniej spodziewa, siedząc na drzewie w dodatku - może zobaczyć. Albo czasem niewiara jest przełamywana w tak uroczy sposób.
Pamiętam jak kiedyś łaziłam po polu w piękne amerykańskie święto - Walentynki. Jeszcze Milo żył. Rozglądałam się za ptaszorami, wśród rodzicowych płaszczyzn, pełnych tarnin i dzikiej róży. Znalazłam wtedy czerwony balonik. Z uśmiechem jak banan zaniosłam go do domu i wrzuciłam do pokoju. A ten, ogrzany, przypomniał sobie, że jest nadmuchany helem i uniósł się zawadiacko pod sufit, siejąc autentyczny optymizm na przyszłe dni.
Jeśli wspominam Walentynki, to tylko ten epizod.

Ludzie przychodzą, odchodzą, przyjaźnie trwają, lub nie są przyjaźniami. Z niektórymi sztama po kres, inni dużo mówią a potem znikają bez słowa. Z podkulonym ogonem pojawiają się potem jakby nigdy nic i jeszcze tak wszystko wykręcą, że próbujesz się zorientować o co chodzi, a chodzi o to, że cała wina zostaje zrzucona na ciebie. Za tą niepamięć, którą ktoś cię uraczył, za ten brak - jesteś uderzona zarzutem w twarz. A może mi się tylko tak wydaje, może tak wcale nie jest.
Newermajnd.

Moja zdolność wyobrażania sobie sytuacji może zaćmiewać rzeczywistość. Już kiedyś o tym mówiłam, tak fajnie można polecieć i zapamiętać to później jak najprawdziwszą prawdę. Hej, może dlatego ja tak ludzi lubię? I tych, co są i tych, których nie ma?

Mam nadzieję, że dziewczyny się nie obrażą za te paczki co do nich końmi jadą. Wyszperane na targu staroci skarby. Nic więcej nie powiem. Za daleko mieszkają, żeby mi w łeb. E tam. Czekam. Znowu wyobrażenia o tym, jakie są.

Telefon komórkowy z internetem zdominował moje życie rodzinne. Nic innego się nie liczy a świat jest przedstawiany w systemie jemiołkowo - zero - jedynkowym. Mam dość, szczerze powiedziawszy, bo muszę zbiega łapać w środku nocy jak NADAJE. Sygnał z domku pod kościółkiem, wysyłany nieustannie, łączy się z kosmosem. Real w postaci zmywarki do opróżnienia jest niesprawiedliwy i łąjdacko zagraża konfiskatą. Emocje sięgają zenitu.

Czeka mnie dzisiaj przejażdżka do Wałbrzycha do wyniki, dobrze, że mam wreszcie hamulce w samochodzie. Doszło do tego, że piszczałam, jeżdżąc z Kasią po mieście. Zaczynałam hamować już przy starcie:) Teraz jest wreszcie ok, chwała zdolnym rękom i sprawnemu Mózgowi!

Coś mi bieganie wczoraj nie szło, za to sucz robi się porządna na tyle, że całkowicie rozumnie omija kałuże jak jej sapię, że do wody nie wolno. Księżyc oświetla buki, odkrywam techniczny urok słuchawek i audycji trójkowych, które umilają zwalczanie kolki. Będzie lepiej, panie komendancie. Będzie pan zadowolony.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Kotlecik



Chwila zadumy nad tysiącem codziennie mordowanych zwierząt. Europejskie koncerny śmierci, z mechanicznym okiem kata. I gdzie ja w tym wszystkim, wcinająca na przepustce ze szpitala vegebanosa, chrupiąca pestki słonecznika zanurzone w cieciorce.
Wchodzę do mięsnego i kupuję sopocką dla M. Ani to żaden Sopot, ani polędwica. Ch...wi co. Patrzę na rozłożone nogi. Na ucięte szyje. Oskubane skrzydła. Widzę oko krowy z talerza, z długimi rzęsami i odwiecznym spokojem.

Mieszkam na wsi, więc nieobcy mi krzyk świń. Łapię się wtedy za uszy i mocno ściskam, a dygot, który mnie łapie - jeszcze długo trzyma.
I można jak Koń kupić sobie świnię Szczepana, coby jedna uniknęła losu milionów. Można wspierać Przystań Ocalenie. Można zacząć od siebie. http://www.przystanocalenie.pl/

Wczoraj M. przerabiał temat z polaka o Biblii. Dla zwierząt przewidziana była trawa zielona, człowieka z tej gromadki nie wyłuskano...

niedziela, 4 grudnia 2011

Jaskiniowcy


Temat jakże oczywisty, nic tylko skórę naciągnąć na grzbiet i poryczeć. Było nas trzech, w każdym z nas inna krew, a tak naprawdę, było nas ośmioro, a krew, jak to krew. Towarzyszyła cicho bulgocząc.
Wyłowiliśmy z ciemności śpiące nietoperze i kryształowo organiczną, przepiękną pleśń. Patrząc, miało się wrażenie, że porusza czułkami i coś tam sobie pod nosem mamrocze.
Później zamieszkaliśmy w jaskini. Ogromne ognisko rozświetlało przestrzeń, upolowana kiełbasa skwierczała dla tych, co chcieli, ciche na na na. Chleb żytni na zakwasie, po piątaka za kilo, krojony opinelem w nie całkiem cienkie kromki pachniał i chrupał w zębach spalenizną. Czerwony sikacz po prostu smakował.
I nikt nie krzyczał na chłopaków, że puszczają podpalone samoloty, albo, że rzucają podpalone kije. Niech mają niedzielę bez ambony.
Ciekawe, czy pierwotne kobiety tak samo musiały się wygadać jak my i czy czasem nie dlatego właśnie, włochaci mężczyźni opuszczali ciepły krąg by zapolować na dzikiego zwierza, lub w poszukiwaniu starej torebki, która zlokalizowana została za krzakiem podczas ściągania drewna.
Niebo wypłukane deszczem wyłaniało się nam zza pleców ogromną półkolistą dziurą, nieistotne i ujarzmione. Suchy, kamienisty pył pod nogami stanowił ciepły dywan, a głazy - umeblowanie. CO - najpiękniejsze na świecie, mazało po nierównym suficie pomarańczowe esy - floresy.
Coraz bardziej się zastanawiam nad mieć czy być. Potajemny wyjazd miał siłę sprawczą na tyle, że ganeczki i fizdrygałki, tynki i łobrazki stłoczone zostały jak eksponaty muzealne gdzieś w okolicy potylicy. Ciepło mi, mam gdzie zrzucić ciężar dnia, spłukać rozczarowania i poszurać w kapciach bezpieczeństwa. Nawet filharmonie i dudy mogę sobie zapuścić jak korzenie malw w betonie, a sny okiełznać łapaczem.

Klucz chowam zawsze dla gości po prawej stronie. Gdyby ktoś chciał, może sobie z zamrażarki wyjąć kawałek dyni i ją ugotować na maśle. Ja w tym czasie będę być.




niedziela, 27 listopada 2011

Jedenaście


Bardzo to poważna sprawa stawać się nastolatkiem. Okoliczność niniejsza wymaga godnej oprawy. I niech cię ręka boska powstrzyma od zorganizowania party w domu z tabunem dzikich nóg i rozwartych paszczy.
Żeby było miło, należy ową hordę teleportować do lasu i...powiesić na sznurku.



Menu też niekoniecznie musi być konwencjonalne. Ziemniaki z masełkiem czosnkowym naprawdę są smakowite.








Oczywiście należy dmuchać. I marzyć. I spełniać. Najbardziej zainteresowana zdmuchiwaniem świeczek była mała Lenka - widocznie dużo marzy.
Wszystkiego najlepszego nastolatku!

środa, 23 listopada 2011

Dwóch lwów


Jestem doskonałym topografem, matematykiem i zoologiem. Do tego znawcą opery z akcentem na o. Podróże kształcą i można się o sobie dowiedzieć zupełnie nowych rzeczy. Jak ja.
Ulica Zielona wcale nie jest blisko miejsca gdzie mieszkamy, z rachunku trudno wyłuskać gorąca patelnię i koniak a urocze foczki są po prostu wydrami.
Ale żeby to odkryć, trzeba wyjechać.
Dobrze, że w tej prześmiesznej serii, w której obiektem do zabawy byłam, miałam dwójkę przyjaciół, którzy stali na straży rzeczywistości okiełznanej! Inaczej mogłabym do tej pory błądzić po stareńkich zaułkach, ormiańskich katedrach pełnych śpiewu, cerkwiach połyskliwych koronami nowożeńców, prześlicznych łabędziowych fontannach, domach architektów, którzy na własny użytek domy te wybudowali, targach z sałatą morską, krylami w puszce na potencję, którą później trzeba rozchodzić, kryjówkach w podziemiach, pysznych paluszkach z obsmażanego chleba, starych portretach, freskach i witrażach.
Śnieg nie spadł, chociaż czaił się za winklem. Znak, że jeszcze raz muszę kiedyś policzyć do dziesięciu i głośno krzyknąć złożywszy dłonie: SZUKAAAAM!

wtorek, 15 listopada 2011

Migotanie serca


Trochę zanadto bieg spraw przysłonił mi ostry obraz na to, co się rzeczywiście dzieje. Ciekawe, czy po śmierci tak właśnie świat wygląda, że wtapia cię to, co dookoła, a ty sam nieistotną myślą przy myciu zębów się stajesz i pomału rozwiewasz w szarości.
Wcale nie jest mi źle, zastrzegam, to powszedniość galopuje jako to stadko złapane na ściernisku, a goniliśmy je samochodem i ryczałam prz tym jak zdezelowany puzon. Ze szczęścia.
Jeśli uda mi się to, o czym marzyłam, będzie to bardzo wyraźny dowód na to, że trzeba uknuć marzenie, upleść je z nieistotnej na pierwszy rzut oka niteczki zachcianki. Potem tak samo niepostrzeżenie jak pomyślałeś - przychodzi.
I oto. Stało się, a ty wędrujesz po miejscach, które zobaczyłeś w wizji, ulotnej migawce.
I tak właśnie będzie tym razem, czuję to przez skórę, że ujrzę pierwszy śnieg na ulicach mego ukochanego miasta. Zamigoczą mi płatki na tle starej gazowej latarni a my będziemy szli z roziskrzonymi oczami, chłonąć radochę jak gąbka wodę po farbach.
Teraz jeszcze wyczekuję, ale to niebawem nastąpi.

niedziela, 6 listopada 2011

Jackowi


Ostatni list do Ciebie, Jacek. Gardło mam ściśnięte i łzy jakoś same płyną. Zamykam oczy i wracasz, w śmiechu do środka na końcu zdania. W błysku oka - porozumienia.
Słyszę Twoje niekończące się nocne monologi. Widzę studnię w piwnicy.
Teraz muszę pielęgnować obraz tego rosłego dębu, za którym leżysz.
Perfekcjonista, cholera. Nie było żadnych wątpliwości. Ze słuchawkami na uszach. W foliowej torbie na głowie.
Wiem, że tam teraz siedzisz. Uśmiechasz się, a wiatr plącze Ci włosy. Na Woli Sokołowskiej, na granicy tam i tu.

wtorek, 1 listopada 2011

Zalecenia lekarskie








Znalazłam wreszcie lekarza od krętków. Pani jest światła, świetlista i wszystkomogąca. Rzadko który lekarz uświadamia ci, że moc jest z tobą. Podbudowana, z wizją badań wszelakich, które mi pani zorganizuje, z receptą na długotrwałą młodość, piękno, siłę i energię witalną pognałam, by zaszeleścić w liściach i ze szczęścia kipieć.
To moje ulubione święta. Można się cieszyć ze spotkań z tymi tu i tam, a jeszcze jak po karku przygrzeje, skala wewnętrznego termometru skacze o kilka stopni i mam siłę zarażać uśmiechami.
Moja Złota Góra. Moja Srebrna Góra. Ciche podobieństwo, elektryka, buzowanie włosków na przedramionach, czyli zwyczajne ciary mary. Zakamary światłocieniowe, podglądactwo stosowane, izolacja kontrolowana. Jestem, idę, żyję.
Świetlista wyjaśniła, że centralne biuro dowodzenia koreluje z immunologią i hormonami na zasadzie sprzężenia zwrotnego. Mam mieć dobry nastrój, dbać o siebie i mieć dużo miłości zewsząd i konkretnie. Czyli nic prostszego, prawda?:)

czwartek, 27 października 2011

Rośliny wielo-fioletne


Pięknie. Ludzie do kościoła poginają na ostatni różaniec, ksiądz się fatyguje, coby mnie zaprosić osobiście, a ja z sekatorem w ręce ogałacam moją piękną i pachnącą lawendę. Z rozpędu szałwię także. Nie wiem, czy zgodnie z kalendarzem księżycowym, czy to dzień liścia, czy kwiatu był, czy bulwy, w każdym razie był to jeden z najlepszych dni, by ściąć lawendę i przy dźwiękach malinówki wiązać bukiety.
Kot mi pomagał.
Później cudny wieczer z benefisem Stanisława Tyma w Trójce i powiem Wam, że tak może być. Może.

Jeszcze i to


Dużo rzeczy się przydarza, wieje, pada, a tu się dzieje. Jakby nigdy nic. Borelioza szaleje w dolnośląskich lasach i pokonuje ludzi jak chce, kolejna psiapsiółka z krętkiem tańczy. Dobiło mnie to trochę i leżąc myśli czarne odganiam.
Ale nie o smutach chciałam, ino o naszym wejściu na Śnieżnik nocą. Najpierw były oczywiście krzaki i pomiary drzew, więc spóźniłam się mocno, uprzednio tę oto słitaśną focię zrobiwszy.



No właśnie, artykuł wczoraj czytałam o ponglish'u, czyli o spolszczaniu języka angielskiego przez naszą emigrację ("stoi kara na kornerze") i rzeczywiście, takie ulepki, że coś jest słitaśne wywołują u mnie wysypkę.

Dobrze, wracam do tematu! Już. Wystrzeliłyśmy z Kejt z Międzygórza, w czasie szybkim przemierzyłyśmy odcinek z regla dolnego do górnego :) osiągając szczyt. Rozmowy o wszystkim, porozumienie transgraniczne i suszone jabłka trzeszczące w zębach z czekoladą.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że schronisko, zalane czerwonymi przewodnickimi polarkami też było kompletnie zalane, a średnia wieku adekwatna do obchodów rocznicy "140 lat schroniska Pod Śnieżnikiem".
To, co działo się później, było równie zaskakujące - co i nie. Czyjś wypięty tyłek w rytm muzyczki granej na żywo przez "U Pana Boga za piecem" wypuścił w naszym kierunku wspomnienie po bigosie i to nas przekonało, że sił mamy tak dużo, by równie szybko zamienić regiel górny na dolny, co odwrotnie.
Taka refleksja na koniec mię dopadła, coby nie chodzić na rocznice tak poważne, coby nie myśleć o idolce Mariannie Orańskiej, co na pięknej hali to schronisko zbudowała.
Schroniska - Miłe Panie i Panowie - należy wybierać co najwyżej 30,40-to letnie. Może i inne zwyczaje żywieniowe za tym będą stały.

środa, 26 października 2011

Para mi


Jadąc wczoraj w deszczu pogrążyłam się do cna w samotności, gadałam w myślach do siebie steki bzdur i zupełnie niedobranych wyrazów. Jaka ja cudownie smutna jestem, jak bestialsko smacznie, jak nad wyraz, jak ślisko porządna. I tak dalej i podobnie, zabawa trwała w najlepsze.
Żałowałam później, że nie zatrzymałam się i nie spisałam tego poematu, na cześć jesieni, żółtych odejść, zwariowanych rodziców, i tych wszystkich spraw, które za mnie prowadzą życie.

środa, 19 października 2011

Puszkin!

Było ich, czekaj: kontrabasista, który przypominał mi psa z Never ending story, bogata sekcja dęta - kapitalny klarnecista i także zacny puzon, do tego mmmmmm charyzmatyczny bębniarz, sztywny jak żołnierzyk akordeonista i ona, Lulu, dziewczyna grająca na skrzypcach. W typie całkowicie włóczykijowskim, wycofana, zasłuchana.Od 7 lat w Podróży.
Takie chwile jak ta powodują, że jestem do dna, całkowicie szczęśliwa. Z opisu netowego wiało starą Odessą, ale przeskoczyli nasze oczekiwania i pozwolili odlecieć.
Puszkin! i my zgromadzeni ciasno przy stoliczku, zasłuchani, rozbawieni, pijani lekko tym piwem i tą muzyką czarodziejską.
Jestem teraz rozkochaną Rebeką, na którą czar rzucił niecny, rozhulany Cygan. Skaczę przez płotki, kruszę mury aroganckiej nietolerancji.
Troszkę mnie tylko zasmuciło, że śpiewali po rosyjsku - nasi bracia z Ukrainy. No, ale nie każdy musi być rozmiłowany galicyjsko z nakręceniem na Lwów, gdzie wszystko co rosyjskie kojarzy się niestety szablonowo.

wtorek, 18 października 2011

Podziel się posiłkiem.


Odwiedziny miałam.
Rozmowy w toku, dobiega nas głos Gugu z łazienki: - czy ty zawsze trzymasz zwierzęta w wannie?? E? Idę zobaczyć, a tam rzeczywiście, wielkie wyłupiaste oczy sprawdzają stan sanitarny podkrania. Zdążyliśmy gremialnie obejrzeć amatorkę kwaśnych jabłek, zrobić jej kilka pamiątkowych zdjęć i wypuścić z powrotem do miejsca szumnie zwanego garderobą od gratów wszelakich, z którego może się wydostać do domu.
Nie zdążyłam jej jabłek w torbę zapakować.

niedziela, 16 października 2011

Tumanoczek


Naśniło mi się oj naśniło, smutkiem i tęsknotą powiało, niepotrzebnie, za głęboko w siebie weszłam i zobaczyłam studnię. A tam mokro. Sen jak sen, o miłości był niespełnionej, o ludzkich przypływach i odpływach. Zabrałam się do roboty, bo na kaca najlepsza praca, jak mawia Kucharz.
Weekend pod znakiem drzew wszelakich, tych przeznaczonych do wycięcia i tych już wyciętych. Ganiam po szronie z panem traktorzystą, wybrał się mameja w laczkach i wyrżnął prosto w kałużę. Nie wiadomo, czy uda mu się tam dojechać, ba, wyjechać będzie jeszcze trudniej. Ale cóż, nauka w las nie idzie, skoro mam być Hrabianką, to będę. Choćby skały srały. I jak mu płacę, to ma wjechać, wyjechać i jeszcze podziękować.
Objawy uwielbienia zbieram co dnia ze schodów w postaci toreb z jabłkami. Zaczynam się niecierpliwić, że tyle roboty mi ktoś w ręce wpycha, cała łazienka usłana pudłami, koszami. Nie wytrzymałam i zaczęłam wczoraj ładować to dobro w słoiki. Matko sałatko, ja i przetwory zimowe, skandal pełen. Ale skoro dano, to naprawdę nie mam wyjścia. Może mnie te jabłka uratują zimą, gdy zasypie mnie z kretesem i kredensem.
Jeden sen, a zważył (a nie wiem, chyba zwarzył, od warzenia się mleka) mi życie spokojne i nawet beztroskie. Przypomniał. Jeden sen, obudzony za dużą ilością wolnego czasu, odbił elegancką pieczątkę a tusz jakiś taki mocny.
Oprócz słoików zdobywam i inne sprawności, latam po lesie z coraz większą mocą, a suka nauczyła się omijać błotniste kałuże na hasło. Za każdym razem inne.HA!

piątek, 14 października 2011

Wiesiek idzie c.d.




W całej rozciągłości. Nadchodzi. Trzeba się szykować, coby nie zamarznąć, coby nie zapomnieć, tego smaku, aromatu, much i sliwek, malw i liści, słońca, szumu i ciepła. Coby móc zamknąć oczy, powąchać i wrócić.

czwartek, 13 października 2011

Lew wylądował

Nie robi już na mnie jakiegoś większego wrażenia jak se ktoś na sznurku dynda. Widocznie lubi. Ale żeby takie rzeczy, panie? Dotąd oglądany z dołu lew, który zawsze mi się ogromnie podobał - nagle na wyciągnięcie ręki. Ale do rzeczy.
Miejsce - Ziębice.
Obiekt - Brama Paczkowska, a raczej jej szczyt, na którym rozparł się był onegdaj kamienny lew. O ile wieża jest z XV w., lew wskoczył na nią dopiero na początku wieku XX.


Z powodów wiadomych - czas nikomu nie służy - przewidziano remont pięknego zabytku i tu należało zacząć od - no właśnie - zdjęcia kamiennego lwa. A podjąć się tej operacji mieli oczywiście słynni na całą Polskę alpiniści :)
Początkowo sprawa wydawała się łatwa. Omotać onego, podnieść do góry i już. Ale okazało się, że zamierzenie nie należy do najłatwiejszych. Razem z podnoszonym lwem zaczął się unosić ceglany szczyt wieży podciągany przez metalowy trzpień wmurowany na głębokość ok. metra. Chłopaki dobrali się więc od dołu.



Niektórzy nadziwić się nie mogli:) Jak w tym kawale o pijaku w tramwaju, który trzymał się górnej rurki a głowa mu zwisała. W pewnym momencie dojrzał obok dziewczynę, która trzymała się jako i on i wymamrotał: Ale paniusiu, żeby taki szpagat???



No i sukces. Lew uniósł się na tle niebieskiego nieba, a wszyscy zatrzymali powietrze w pęcherzykach płucnych.





Trochę się o niego teraz martwię. Stoi w Rynku koło muzeum i wcale nie jest powiedziane, że nie dostanie po nosie sprayem, albo młotkiem po jęzorze. Dumny kamienny lew, osadzony na wieży ludzkimi rękami, bez podnośnika, sto lat temu.



Wracając do czołówki narodowej, chyba byli zadowoleni:) Spektakularne polowanie na 600 - kilogramowego lwa, w tak trudnych warunkach, pod surowym okiem naczalstwa wszelakiego może cieszyć. Gratulujemy!



A na koniec tej historii, celem oddania hołdu lwom wszelakim dedykuję ten oto kawałek:) To szczególnie dla tych, co ...reggae lubią.