biere nożyczki

I zaczynam wycinać tą kolorową wycinankę. Myśli, słów nigdy nie wypowiedzianych, obrazków, wiórków i skrawków. Zrobię z tego taki ładny ulepczyk, będe nim podrzucać jak Zośką, to tu to tam.

środa, 30 stycznia 2013

Posiedzę


Jedna paczka soczewicy i kolejny dzień pod hasłem kotlet. Panierka stoi w misce pomiędzy oliwą, czajnikiem i garnkiem. Wsio pod ręką. Patelnia leży i czeka, odpadła jej rączka - nie szkodzi. Soli brak od soboty. Wyszła, nie zniesła. Maliny okazały się buraczkami. Idealnie.
Przywitał mnie na progu, z dość niewyraźną miną Stoper, pies który zadziwia mnie coraz bardziej. To nic, że leżał na zmienionym ostatnio kocyku na sofie. Okazało się bowiem, że on jeden nie zdzierżył syfu, który panuje niepodzielnie w kuchni i rozpoczął odkurzanie. Odkurzacz, jak niemy wyrzut, poległ na środku podłogi i muszę bardzo uważać, by się nie przewrócić z herbatą. Jeszcze kilka rzeczy leży obok niego, ale on najbardziej przeszkadza. Nie wiem, jak Stoper go włączył, ale nikt oprócz niego w kuchni się dzisiaj nie ostał, z racji odwilży. Przychodzi ciepło i wszystkie tłuste gady zebrane na przedramię lądują łukiem na podwórku.
On jeden nie.
I proszę, jaka wdzięczność.
Jeszcze trochę i może umyje mi okna, lub chociaż nauczę wyciągać go gary ze zmywarki, mógłby też się kopnąć ze śmieciami, w końcu to głównie puszki po karmie.

Absolutnie nie mogę się podjąć tej nudnej pracy. Jakież spełnienie miałby przypadkowo zbłąkany pedant, gdyby się tu przypadkiem znalazł...
Jako że wszystko jest kwestią chęci głęboko ukrytej, a uświadomionej, usiądę i poczekam.

Babcia śpiewająca na końcu filmu to ja, za lat bo-ja-wiem, trzydzieści? Moja to kuchnia przecież i zamiłowanie do jazzu.

wtorek, 29 stycznia 2013

Feerie

Okazało się nagle, że mam siebie dla siebie i wielu rzeczy nie muszę. A wiele mogę. To że nie i to że tak, przeplecione razem, napełnia mnie ekstatycznym uniesieniem. Odrywam się od ciała, śmieję się głupawo pod nosem, w topniejącym błocku chlapię sobie w najlepsze kolejną parą butów.
Nie muszę wchodzić do mięsnego.
Nie muszę sprawdzać zębów.
Nie muszę walczyć z kablami.
Nie muszę gotować.
Nie muszę odrabiać lekcji.
Nie muszę prać.
Nie muszę suszyć i składać.
Nie muszę pamiętać o bibule.
Nie muszę słuchać i odpowiadać - chociaż to akurat nie należy do tego zbioru.

Mogę o wiele więcej, ale możliwość nierobienia tego, co mogłabym zrobić, jest równie upajająca.

Poza tym, dzięki zamontowanemu po pięciu i pół latach wentylatorkowi w łazience, z sześciu stopni przeszłam raptem na siedemnaście, co jest w moim pojęciu dość rewolucyjną zmianą. Przekonuję się do powoli do techniki. Kolejnym zaskakującym osiągnięciem jest fakt, że rurki z kremem, jakie zastałam po powrocie do chaty rozmroziły się same, przy otwartych drzwiach od łazienki do garderoby. Nie musiałam odwijać całego badziewia i rozmrażać opalarką. Kolejny cud.
Następny to taki, że rano przywitał mnie świt, który po raz pierwszy od października był jasny.

Są jeszcze inne, pomniejsze cudziki, lub cudaki, jak na przykład ten, że udało mi się w charcie mojej Mamy obudzić taką niezależność, że zaatakował Bojsę na spacerze, która namolnie i bez gracji przewracała go, chucherko, w śnieg.
Popatrzyłyśmy na siebie zdumione, bo tego nikt by nie przeoczył, zważywszy na bojaźliwy dotąd charakter psa, stłamszonego przez osobowość mej rodzicielki.

Choinka bez igieł leży przewrócona przed domem, sanki dokądś jadą bez celu, wokół walają się kawałki drewna wynoszonego sukcesywnie przez Bojsę w ramach naśladowania tego co robię (z łupaniem orzechów na pierniki włącznie).
Czas zwolnił, cisza podwoiła, wieloryby wróciły wraz z wydrukami i dobrze byłoby podmalować ściany w łazience żeby zawisły z powrotem. Mogę to zrobić! (...)



niedziela, 27 stycznia 2013

Srebrna Siostra.


Okazało się, że Siostra Srebrna jest Übermenschem. Nadczłowiekiem. Homem superiorem.
Ubrana w obcisłe, z czapką giermka zakrywającą uszy ale i czoło, odepchnęła się kijami i popłynęła pod górę z wytrwałością wspinającej się po słomce biedronki. Zostałyśmy z Magenką wpatrzone, dopóki nie znikła.

- No...

Teraz my. Jestem kaleką, ale upartą. Właśnie że tam wejdę,chcęmuszę. Wbijam się i zmniejszając kąt nart czasami łapię rytm na tyle, by dawało mi to adrenalinę że jadę.
Malowniczo rozbryzguję też sobą śnieg, gdy padam. Ale to drugi dzień, bo pierwszy...

Tak naprawdę, płakałam dzień wcześniej na podbiegu, że kmać nie podjadę, że kostka mi się wykręca i to nie taaaaak miało być. Srebrna mnie jeszcze takiej rozwydrzonej nie widziała.

Piekłyśmy też chleb. Pływałyśmy w miejscu. Była pełnia. Wyłyśmy do księżyca uuuuu.
I oczywiście naprawdę się rozumiałyśmy.

piątek, 25 stycznia 2013

W ogóle już prawie nie śpię


Ivana Kranželić ZLATICA

W zasadzie jest ciemno, ale łażę po klawiaturze, jak każdy z Was,twarz mi się wydłuża i robi niebieska, wyglądam jak ta pani przez okno, w turbanie na głowie, w Boleslawcu. Patrzyła jak dobrze ugotowana kluska z wnętrza swojej kuchni, a tu parada, pamparada, gliniada. Przede mną także kolorowa parada obrazów, tablic wystawianych przed siebie, to sem ja, tu mieszkam. Znajomości zawierane w życiu, a później ziuuu, lecą ploteczki po kablach, i odwrotnie - znajomości zawierane w necie, by potem tego doświadczyć na żywo. Czyjś kolorowy obraz obejrzeć w rzeczywistości, bajkę zmieszać z nią i odrzeć z bajki w niektórych fragmentach. Jak starą tapetę.
Kołuję chcąc ogarnąć całość, jak jastrząb. Być naraz w wielu miejscach. Zdecydowanie oczy to mój ulubiony organ. Poprzez obraz rozmawiamy dzisiaj, treść przemyka się ukradkiem, kto dziś nas zaskoczy, zaszokuje, rozśmieszy? Kto gagiem poleci, niewybredną golizną, czy animacją.
Miejsce w gnieździe daje najwięcej siły. Porównując doznania płynące z przesyłania obrazków i kruchych komunikatów, staram się zetknąć z dobrymi ludźmi choć przez weekend. Potrzeba ta jest jak woda dla zielonego szczypiorku. Głód mnie męczy, ktoś wyszeptał, może i tak jest, że więcej trzeba w tej temperaturze jesć, tylko że pokarm może być rozmaicie rozumiany.
Pokarmem dla kobiety są słowa, mówiłam kiedyś, ale było to stwierdzenie związane bezpośrednio z czyjąś obecnością i oczekiwaniem od tej osoby więcej, niż od samej siebie można chcieć. Teraz tą zasłonę dostrzegam, ale tylko i wyłącznie obracając się za siebie. Do przodu patrzę i jestem ślepa. To tak, jakby pod słońce iść w sumie.
Czytam tą książkę o Armenii i nie mogę się przebić, może będę ją tak smakować jak orzechy w karmelu - po kawałku. Słońca jest tam dużo, ludzie kochają je i prawieczne świątynie pogańskie odbudowują.Widzę to piękno kamiennych brył, wyobrażam sobie czerwony kurz na stopach, roślinki porastające tufowe skały i osły. Z tymi oczami swymi, w których się toooonie:)
Słońce i Armenia a wieczorem wino pod pergolą z winorośli. Tak sobie wyobrażam pobyt tam, pobyt pod pergolą i na tufie, w towarzystwie uśmiechniętych twarzy mych przyjaciół, ciepłym dotknięciem osła. Żadne łącze, nawet najszybsze, nie pobije myśli, która przeskoczy po nitce spojrzenia: Aaaaaa, to tak;)


środa, 23 stycznia 2013

Nie mam czasu!

Nie wie nikt, są podejrzenia pewne,a on po prostu biegnie. Staram się go złapać, każdą minutę światła gonię. Kołomyjka coraz prędzej w kółeczko popitala, otwieram oczy i już je muszę zamykać, siłą rozsądku, który budzi się ciemną nocą, mówię im, zamknijcie się. Chociaż na chwilę.
W pracy trochę zwalnia, by koło piętnastej nabrać niemiłosiernego rozpędu. To, ile rzeczy jestem w stanie zrobić przez piętnaście minut, samą mnie zadziwia, a dzień się kurczy i groźba zajścia słońca przed wyskokiem do lasu z psami jest realna. Co napędza mnie potrójnie.
Biegam na archetypach biegówek. Zaszło? Biegam z czołówką. Bojsa rozgoniła przepiękne stado rogatych jeleni, dostojnie potruchtały do lasu zostawiając mnie oniemiałą na środku białej wydmy. Patrzę jak odchodzą i zjeżdżam po ich ciałach odgniecionych w śniegu.
Mało, mało, mało. Joga dopiero w piątek, nosi mnie, no to basen, sauna, grubasy stłoczone na półce robią mi miejsce. Jelenie? No wie pani, chyba sarny? Rozmowa się jakaś plącze, spojrzenia ocierają się przymilnie, ale cyk, już kolejna długość, moje ręce proszą mnie, przestań, a otarcie na nodze piecze od chloru.

Wychodzimy ze sklepu z zakupami na kolację, dla M. pomelo, dla mnie ananas. Czuję się kompletnie nierealnie, wokół śnieg, ciemność i pustka.
Zachodzi podejrzenie przegapienia ataku serca.

W sumie to mi dobrze jest i pięknie. Nie mam czasu myśleć.

piątek, 18 stycznia 2013

Teraz będzie domowo


Tym razem nastawiam budzik na poźną, bo mam spać. Program w pralce na dziewiątkę, a swój program na funkcję"wypoczywaj",
daj ać ja pobrusza, a ty pocziwaj, to tak niedaleko ode mnie, te pierwsze rzekomo polskie, a po czesku zalatujące słowa. Co NIE?
Wracaj. Łap myśl za ogon, musisz wyspana być i mieć w lodówce krokiet, lub też makaronową pomidorówkę, goście na dwa pojazdy nadciągają, już stają w blokach startowych, a ty szykuj atrakcję.

Rurki z kremem będą jak zamarzną.

Atrakcja będzie u sąsiada, zaśpiewają na głosy kobiety, różnie mają śpiewać ale i wschodnio, tym zwabiona idę, nastrojowa glina na ścianach i szepczący tłumek, piec rozkraczony rurami, buchający takim czadem, że w koszulkach ludzie skaczą i tak sobie myślę, że ci moi goście pogubią gdzieś okruchy miasta, będą mieli szansę usłyszeć inne dżwięki, innymi kanałami popłynąć duchowymi.

Tęsknię za Doro.

Uwielbiam otaczać się atmosferą dobra, unosić na uśmiechu i muzyce, wenętrznie czuć się jak pączek w maśle, tudzież inny borowik. Za każdym razem cieszę się jak dziecko, stoję sobie sierotka na polnej dróżce, łapkę do oczu przykładam i całe południe z przerwami czekam.
Układam sobie w głowie ukłony i przemówienia, staję prosto i patrzę na siebie z boku w lustrze, po czym kiedy już są, czuję się przygotowana i otwierając szeroko dłonie ładuję akumulatorki ich wejściem, byciem, obserwacją mnie wzajemną.
Co nie oznacza, że jestem skupiona tylko i wyłącznie na sobie przez ten czas, słucham, słucham, słucham i pięknie jest, jeśli ludzie plotą swoje opowieści, wypuszczają dialogi jak liany, ze skrzeczącą czasami papugą, lub inną małpą, rozbawieni.

Kupiłam sobie dzisiaj całe pudełko gwoździ, będę tłukła gdzie popadnie.
Może sobie co z głowy wytłukę:)

czwartek, 17 stycznia 2013

nonono

Nic takiego nie będę robić. To znaczy patrzeć na świat taki, jaki rzeczywiście jest. Nadejszła bowiem wiekopomna chwila, nadal wolę zmyślać. Sami popatrzcie, ledwie skupiłam wzrok na realiźmie, a tu bam bam, w łeb i skopa. Same nieszczęścia.
Nawet się wystraszyłam, chociaż to bardziej taki gnieciołek mnie kolanem w glebę wcisnął, ale poddałam się i mnie jakoś puścił.





Zacznę od odczarowywania zaistniałych, arcypoważnych zdarzeń. Zrzucę ich flaczki na ruszt i przerobię na coś chrupiącego. Proszę bardzo. Siedzę, przyglądam się jak się pali i mobilizuję do jakiegoś działania, jakiegoś skoku do przodu. Czy ta trampolina na której skaczę, to puls mojego serducha?

Dopóki bije będę się tak bujać? Tak, albowiem po to jestem.
Dalej, w jednym rytmie, choroba sieroca też jest muzykalna, rytm uspokaja mi mózg i biegam także po to. Nadprodukcja myśli szkodzi. Poza tym nawiało białej szadzi i oprószyło każdy szczebel w płocie, łatwiej jest dojść do siebie, karmić się pięknymi widoczkami i wietrzyć. Wietrzyć.



Chrupiące były dzisiejsze kiełki, które wyjęłam jak garść noworodków z plastikowego pudełka.

środa, 16 stycznia 2013

Jeszcze nie.

Koło środy, to się lubi coś spieprzyć. Załamania nerwowe, nieoczekiwane wizyty w szpitalu i szybkie zabiegi, znowu Nysa, znowu kaczka, znowu śnieg. I dobrze, widocznie musi się przewalić, przełamać jak kra na rzece i spłynąć w dół, nie patrząc na nic.
Przyglądam się przez szybę swojemu smutkowi, jest całkiem nowy i w błyszczącym opakowaniu.
Nocą wysyłamy sobie smsy, Ty się boisz i ja. I nie ma rady na życie. Skurczone serce nie myśli o pierdołach, tylko się trzęsie, że jeszcze nie, jeszcze nie teraz.
Nocą biegam. Nakładam czołówkę, lecz jest tak jasno. Bojsa podbiega do mnie i wyciera pyszczek o udo. Dopóki jesteś. Dopóty.
Idiotyczna sytuacja, adidas w zaspę, zdumiona sarna przygląda się z szarej płaszczyzny pagóra.
Chodź tu, dziecko, zaklej usta słodkim mlekiem. Śpij.

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Piernik w kieszeni

Roztrzęsiony cały poprzedni tydzień miałam na tyle, że musiałam pęknąć w szwach i wydostać się z lęku. Ponowne urodziny poprzedził dziki pęd po śniegu w adidaskach, które się rozwiązały, przykucnęłam, podbiegła zaciekawiona Bojsa i z całym impetem strzeliła mi czaszką w łuk brwiowy. Teraz już jest fioletowo, ale od biedy można uznać, że makijaż mi się rozmazał. To tak na otrzeźwienie chyba miało być.
Michał się skichał. Powiedział, ze zimowe koncerty w górach kojarzą mu się źle, zima w górach kojarzy mu się z nocnym horrorem w chatce pod Śnieżnikiem, a w ogóle, to on ma inne plany. I jedź sobie w ogóle sama, sobie jedź. No i sobie pojechałam, ale tak, jak rzadko kiedy.
Miała być Chudoba w Samotni, z okazji owsiakowej poniekąd. Rozgłosiłam imprezę, pozapraszałam ludzi. Zebrałam cały samochód czarownych bab, jedna lepsza od drugiej. Dzikie i szalone śpiewały mi na szlaku, śnieg białymi czapami pozatykał świerkom uszy, i było głośno, o wiele za głośno. Wewnętrzna piosenka grała mi basem w okolicach brzucha, i nie wiadomo, czy to przez pierniki, czy może co innego.
Tymczasem doszłyśmy do schroniska, przeskoczyłyśmy do drugiego, tam znów zawinęłyśmy kitę i już byłyśmy gdzie indziej. Siedmiomilowe buty, albo dobre miotły nosiły nas jak (bez obrazy)Żyda po pustym sklepie. A koncertu jak nie było dotąd, tak nie było w ogóle.
Ukłon w stronę organizatorów, że nikt nie zakłócił oczekiwania niepotrzebnym wyjaśnianiem kłopotliwej sytuacji. Milczeli jak grób:)do samego końca.
Moje gwiazdy rozhulały się za to na dobre, Gargamel! zawołała Srebrna oczarowana czyimś wyraźnym podobieństwem; zjawiskowa podróżniczka dała nagle dyla i tyle nas widzieli. Pozostał po nas jedynie lekki zapach siarki.
Światła na szlaku, halt, to na pewno Chudoba nadciąga. Druga w nocy, zatrzymujemy ekipę siedzącą na oklep na djembach ułożonych w stosik na przyczepce ciągniętej przez skuter, kurcze, przecież to Foliba...ściągnięta jakimś cudem na zastępstwo. Jest to bardzo normalna sytuacja, znajomi spotykają się na leśnej ścieżce i padają sobie w objęcia. Dlaczego już idziecie? To pytanie też całkiem naturalnie brzmi o drugiej w nocy nad Karpaczem.
Znowu nocny exodus, zamykam oczy i widzę drogę, widzę płatki śniegu lecące mi na spotkanie, Srebrna łapie je w uchylone we śnie usta jak ryba, choć wcale nie śpi, przecież mi obiecała. I mimo wspaniałego planu przywitania słońca w balii, padamy jak dzieci, jak leci, mamroczemy coś jeszcze, miesza się to z mruczeniem kotów i posapywaniem psów, stado w nadkomplecie odpływa.
Żeby nie było, Rinpoczego trzeba zobaczyć. Budzi mnie szuranie kapci i leniwe przeciąganie się, ziewando poranne, ale już kawę mi niosą i nie ma opcji, na medytację muszę pójść, bo przecież sama chciałam. Ciągniemy się we czwórkę jak odkrojony plasterek kolumny ciągnącej na Leningrad, szuram w śniegu i klap. Siedzę. Rinpocze namawia mnie do odklejenia języka - odklejam, mam czubek nosa? na miejscu, oczy mają być otwarte (tu już mu nie wierzę do końca) sen mnie morzy, bujam myślami, odganiam piernik, odganiam śnieg, co leci mi prosto w oczy, odganiam sen, uaaaaa, nie mogę.
Obserwuję jeszcze przez chwilę to nabożne owijanie guru w muślin zachwytu, kojarzy mi się z kurczęciem pieczonym na kolację, bo ksiądz po kolędzie, bóg w dom, JACIEKRĘCE. Idziemy stąd, Rinpocze. Nie gniewaj się, fajny koleś z ciebie i przez moment wylałeś miód na me serce piernikowe, tymczasem bywaj.
Zbieramy się do balii, zanurzamy w przegorącej wodzie, W. ratuje nas dorzucając wiadra śniegu i myślę sobie, że teraz już nic, nikt, do szczęścia potrzebny mi nie jest.
Urodzona na nowo rechoczę w poniedziałkowy poranek. Guru otwiera mi zamarzające dotąd drzwi jednym przekręceniem kluczyka.
Może mnie kiedyś ochrzczą w Tybecie.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

(Euphorbia amygdaloides L.)


Trafiłam przypadkiem na ten film i odpadłam przy pierwszej scenie. Jeżdżenie pojazdami po łąkach i polnych drogach jest wspomnieniem świeżym, niestarzejącym się iiiii radosnym.
Poza tym urzekają krajobrazy. Mniejsza o akcję! I tak nie wiadomo o czym mówią ci Rosjanie a miłość jest wszędzie pazerna. Tam świeci słońce put wsiegda, niebiesko jest i malarsko.

niedziela, 6 stycznia 2013

Wysłańcy z kosmosu a sztuka sakralna


I proszę, znowu stare ścieżki. Ja już nie będę może wnikać, gdzie to jest, ani po co tam pojechałyśmy, bo wiadomo, jeździmy po Dolnym Śląsku i łazimy po strychach i piwnicach, ale nowy rok obrzygany przez psa parówką, zwiastujący reset wyobraźni i przyjmowania tego co jest, jako właśnie tego czym w istocie jest,
nadto nowy rok, który zaczął się, jak wiadomo, od kosmosu, dał nam otwarcie na istoty pozaziemskie, mijane przez Ziemian, którzy ich nie widzą.


Tego poniżej trzeba objaśnić. Mowa jest o powstawaniu, i rzeczywiście, postać szykuje się do lotu. Prosto, jak rakieta, do nieba.


Pada deszcz, ponurość mlaszcze, pozdrawiamy Panią z G., ale czasu nie mamy, bo musimy zrealizowac program i osiągnąć kolejne sprawności, za co czeka nas nagroda z kosmatą pianą, snujemy się jak dwa bąki po ospałym ryneczku Broumova. Proszę, jaka ładna litera, ta FAŁ.
Ładna jest też piosenka Nohavicy, c'nie?



czwartek, 3 stycznia 2013

Transylwanilia

Dom mauriatów normalnie. Pojechałam. Sama. I ciąg podróżny był jak teleport. Zwinęłam się jak kulka, by sprężynowo wyskoczyć do przodu. Mijam kolorowe latarnie wsi i gadam jak najęta z Dż. przez telefon. Opowiada mi historie tysiąca i jednej nocy z Bieszczad, myślę o Siostrze Bieszczadzkiej, wejściu na jakąś górę i takie tam, powiedzmy opowieści przyrodnicze się ciągną. A droga mi faluje wzdłuż rzeczki Płóczki, tuż za Lwówkiem. Czadowe są te tereny i tak pełne niespodzianek architektoniczno - krajobrazowych, tyle tu nawarstwienia kulturowego, że ciary mam.
Dojeżdżam do Wolimierza i powoli dociera do mnie rytm, staram się nie urazić didżeja próbującego przez dwie godziny policzyć do dwóch.
Jest tak, że spokojnie przemieszczam się przez pomieszczenia, lustruję, węszę, dioda kosmity błyska a kamera rejestruje co lepsze kawałki tiulu, szmelcu i prawdziwego złota.
Bardzo ładnie. Najładniejsza dzisiejszego wieczoru wydaje mi się lampa w kuchni, składająca się z trzech trąb - kornetów, wewnątrz nich zamontowane są żarówki.
I chciałabym mieć taką lampę w domu, albo mogę ulepić jakąś jej odmianę. Jak mi się zechce oczywiście, a tutaj występuje pewien problem...
Ma być o kosmitce na balu, a rozbiegane spojrzenie omiata wszystko inne, ucieczka od składania sobie serdeczności wyświechtanych, poklepywań i hehechów. Jedno miłe spotkanie i ogólnie w pewnym momencie radość z bycia z nimi, ciepła, które powiało i czegoś jeszcze, z lekką nutą korzenną.
Kręcę się i spaceruję, jest noc, a my trochę tu a trochę tam, leczę się wiatrem, jak przywiał, tak powieje. I siła na to - chcę, żeby była.
Czuję się w tym rzeczywistym, otaczającym mnie kosmosie jak obcy, siedzący na drewnianych schodkach, z długimi białymi stopami. Chociaż on tak naprawdę może myśleć zupełnie co innego i inaczej się czuć, niż ja myślę. Odbiór tego, co na zewnątrz jest tak mocno popieprzony przez moje oczekiwania, że widzę miraż. Koniec świata.
Tańczymy w dabie, bujam się i zamykam oczy, trochę krasnoludzko jest i odmiennie, znowu to samo, kosmos rypie w kościach. Nie, teraz płynę falą ludzkich serc, ale ich bicie guzik mnie obchodzi. Za chwilę znowu kontakt. Improwizejszyn.
Wróżba poranna tego typu już kiedyś mi się przytrafiła. Kucharz dał psu niepokrojoną śledzionę, którą następnie ten przyniósł mi koło głowy i całą hojnie oddał. Tym razem podobnie. Cała paczka paróweczek pójść musiała, bo psi żołądek wywrócił się ze szczęścia. Tuż koło mojego łóżka, na którym spałam w przepuchowym, miękkim jak wnętrze jelita kokonie - wyposażeniu od Srebrnej, na dobrą drogę. Nie żebym obrzydliwa była, proszę pana, ale zaczęłam się zastanawiać, co też przyniósł mi tamten obrzygany rok, a co przyniesie ten.
Wracając czytam mapę, następnie stąpam po gołej ziemi, mierzę się z sobą w lesie i jaskiniach, które odnajduję po tym, gdy miga mi w lesie kontur starego wapiennika.
Potem patrzę, że to Oaza, Krótka i Czerwona. Nie wiem, czy to jaskinie, jak mówi mapa, czy wyłuskane chodniki wapienne. Jest fajnie, statki kosmiczne przelatują z wizgiem po drodze wojewódzkiej, a git planeta kopsa żaru. Depczę po szkle, ktoś tu sobie zrobił szlachetny, przedwojenny śmietnik. Świetnik! Grzebię patolkiem, odgarniam liście, pstrykam, wizgi wyją, myślę i nie, generalnie oddycham i jest mi fajnie, w tej porytej górce.




wtorek, 1 stycznia 2013

Kosmitka I

Szasami szłowiek wiszy wszysko lepiej :))))