biere nożyczki

I zaczynam wycinać tą kolorową wycinankę. Myśli, słów nigdy nie wypowiedzianych, obrazków, wiórków i skrawków. Zrobię z tego taki ładny ulepczyk, będe nim podrzucać jak Zośką, to tu to tam.

czwartek, 29 listopada 2012

Kukiz


Znajduję się dzięki funduszowi socjalnemu i ochronie środowiska na strasznie marnym kabarecie politycznym, uśmiecham się łaskawie z wyżyn sali Orbita we Wrocku i rozglądam po wypachnionych. Później dziadek do orzechów opowiada o obronie drzew przed szkodnikami, jedne wytwarzają garbniki, by ograniczyć gabaryty pewnej muszki, inne zalepiają ryjek napastnikowi naprędce wyprodukowaną żywicą. Rumieniec i błysk w oku dziadka zalepia gładką gadką prowadzący, stary wyjadacz z niejednej darowanej miski, modulowany głos prostuje mnie jak drut do czyszczenia fajki, jeżę się i czekam na koncert Kukiza - neofity katola. Nie mam oczekiwań żadnych w tym temacie, ciepły autobus mnie tu przywiózł i ciepły odwiezie, szum nieistotnych rozmów nie zakłóci odpoczynku jaki mi serwuje pracodawca.
Ciach, wychodzą. Konkretnie niepowalająca akustyka nie powoduje u mnie zniechęcenia, moja otwartość graniczy z cudem i ulga się ściele pod butami - ten dzień należał do bardziej nerwowych niż zwykle, lecz skończył się jako takim sukcesem. Obserwuję.
Pokraczni dość ci muzycy, malownicza grupa, nie powiem. Kukiz - pełen energii i rzucający pod nosem kurwami, w końcu nie wytrzymuje i skacze w publiczność, by wreszcie sam siebie usłyszeć - odsłuchy mu dano dla picu. Nie można mu zarzucić talentu, młode urzędasy zrywają się z foteli i podrygują, kręcę się między nimi i nawet trzy razy podskakuję. Ale to nic. Zgrabne śląskie kawałki lecą, trochę politycznych uniesień - to dlatego wszystkie stacje radiowe bojkotują ich nową płytę.
Bawmy się jak gra orkiestra. I nagle, zapadam się w swoją arcywczesną młodość, przypomina mi się i rzemyk i gramofon, kasety i pomalowana ściana w pokoju i ta piosenka.



Siedzę obok mojej mamy i słucham, zalewa mnie fala współczucia dla świata. Tak właśnie. Dla Kasi i jej niepokojących wyników, dla sąsiadki, która przyszła tylko po to, by podzielić się swoim strachem o męża. Dla wszelakiej biedy i smutku, samotności i głodu. Taki obuch w głowę, który trzepnął mnie przy jednej naiwnej piosence.

środa, 28 listopada 2012

Niszowo

Znalazłam swoją niszę ekologiczną - zielony kocyk i słońce monitora, przyświecające mi co wieczór, cichy szum wentylatora kojąco działający na zmysły.
Dzień wypełniony błahymi sprawami - leją się asfalty i gałęzie wrastają komuś w niewygodę, lub znudzenie. Cichy szept donosu działa mocniej niż szkocka. Podnosi ciśnienie w te szarobure dni. A tu? Ukojenie w gnieździe. Wyglądam przez okno na cały świat. Na niego. Chodzi za mną po tych samych szlakach. Lecz jest całkowicie przeze mnie wymyślony.
Nie wiem, dlaczego zdaje mi się, że moim bratem duchowym jest, cieniem, do gwizdania tych samych kawałków. Albo po co zawijam mu na szyi zielony szalik.
W ciągu dnia tęskniłki wkładam sobie w buty, będę wyższa. Tu zaś, w gnieździe zielonym u schyłku dnia wymyślam kolejne rozdziały książki, której nigdy nikomu nie wydam.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Kryć się



To niesamowite, jak wielki przeskok muszę robić między biurkiem a lasem. Biurko stanowi barierę, za którą się chowam przed ostrzałem - wszystko leci. Maczety świszczą mi koło uszu, zatrute strzały, czy podstępny wszędobylski gaz. Zdarzają się nawet rakiety ziemia - powietrze. Na placu boju nie raz zdarza mi się oberwać - cienkie ścianki paździerzowej płyty nie są w stanie dać mi odpowiedniego schronienia, ludzkie języki starannie mieszają słowa w zabójczą broń.
Potem strzepuję z twarzy pył, mrugam oczami i wyłażę, światło słoneczne razi i niedowierzająco rozglądam się dookoła.
Czy to już piętnasta?
Zawieszenie broni polega na całkowitym opuszczeniu biurka. Dżungla daje odpocząć i nabrać powietrza w osmalone płuca. Oddycham głęboko i patrzę na krajobraz niezmącony obecnością ludzką.

niedziela, 25 listopada 2012

Plebiscyt


Plebiscyt na najładniejszy uśmiech wygrał drewniany Stwórca, następca Światowida.
Wcale nie dziwne, prawda? Obdarzony poczuciem humoru w tak wątpliwie komfortowej sytuacji. Ktoś rzucił, że to nie dziwne, wszak umiera za miliony. Jest się z czego cieszyć. Królowa Śniegu pluje sobie w brodę, lody zostały bowiem stopione i znacznie się ociepliło. A to jej szkodzi na cerę. Drzwi, skrzypiąc otwierają się pomału. Mimo zardzewiałych zawiasów.
Nie wiem, co powiedzieć. Może że dziękuję, chociaż będę się powtarzać. Może kilka frazesów, spostrzeżeń. Może jestem śpiąca w końcu. Może głodna. A może nic mi nie trzeba oprócz kilku zdjęć.

Każde odejście prowadzi do nowego bycia, powtarzalność nie musi męczyć. Puk puk, w skorupkę, rodzi się nowe i chociaż nie wiadomo nic, nadzieje nie nadgryzione i oczekiwania w skarpecie na dnie szafy, jest radość.

wtorek, 20 listopada 2012

Kicz kalendarzowy

Tak chodzi mi po głowie jedna myśl, przebąkuje wśród masy zdjęć i filmów - ostatnio ludzie wrócili do wyrażania emocji obrazami, niczym egipcjanie, kodują słowa o rzeczach ważnych pismem obrazkowym - że bardzo łatwo ulatują mi z pamięci rzeczy złe.
Przeglądając kartki z kalendarza wyrywam niechęć, rozpacz, krzywdę i zostają mi barwne wspomnienia, uśmiechy, wschody słońca i inne urokliwe kicze.
Moja pamięć jest więc mocno ogołocona, wyrwane kartki z dniami lądują na podpałkę w kominku i z dymem ulatują, pozostają głównie piątki i soboty. Brakuje tu chodników, zimy nie ma, a jedzenie gotuje się samo. Przyjaciele głośno rechoczą, butelki są pełne, fajka zawsze pierwsza. Dzieci śpią.
Rafał mówi, że z utęsknieniem czeka na dzień, kiedy dorwie go Alzheimer, ja natomiast z tym panem rozliczam się każdego poniedziałku. Ile wyrywamy? Odliczam głośno, ale przy środzie już nie pamiętam o wtorku. Uśmiecha się tylko jowialnie i mówi, patrz, jak pięknie się pali. Jak most.

niedziela, 18 listopada 2012

oko i dzwonek

Nie do wiary, pomyślała, stairway to heaven zeppelinów puścili w trójce, przeszłość poświeciła latarką po oczach, każdą nutę zna, tralala. I tą siarczystą gitarę pana Page'a na końcu, opięte jeansy na tyłku Planta wygiętego do tyłu, miłe słuchanie muzyki młodzieżowej nieobowiązującej na podwórku szkolnym, raczej w piwnicy jakiejś. Nie pójdzie spać przez Kaczkowskiego. Aksamitny głos prowadzi przez kolejne kawałki aż do przejmującego Kashmir.
Na krześle przed sobą widzi siebie u Babci wkuwającej jakiś znienawidzony przedmiot. Kawa tarmosi, rzędy słówek kolebią się na świstkach, kaflowy piec milczy, Babcia łypie okiem powiększonym przez okular.
To oko było niesamowite, zarówno okularowe jak to w wizjerze, gdy dzwoniła do drzwi okrągłym dzwonkiem – czarnym z białym prztyczkiem. Prztyczek był niemiecki jak i cała kamienica, stąd zamiłowanie do staroci, i ten mebel, który stoi przed nią w jej obecnym domu.

http://allegro.pl/chusta-arafatka-arafatki-chusty-duzy-wybor-i2790416860.html

sobota, 17 listopada 2012

Wczesna jesień

Proszę sobie włączyć podkład muzyczny, żeby pojechać klimatem takim, jaki przez mikrochwilę, przed drastycznymi scenami, jakie odegrały się później, mieliśmy okazję schwytać. Kasia mów, że zna, pewnie, każdy zna, ale tak mi w głowie grało.











Potem, na młakach zamrożonych, giętkich jak miękki dywan zadzwonił telefon. Okradli nam auto i fakt stłuczenia szyby, czy kradzież radia, blokowanie karty, zranił do głębi, tak jak to piękno widziane wcześniej, na fazie przemiłej i radosnej. Schodziliśmy szybko, przez trawy w szadzi, by zetknąć się z ponurą rzeczywistością.
Nie wolno tak się cieszyć, mówiła koleżanka z pracy i głupia myśl przez głowę mi przeszła, że żeby był constans, średnia bliska środka, to w odpowiedzi na radość, jest dół.

Grzejemy teraz balię w Srebrnej, zmyjemy z siebie przykrości, ciesząc się, że mogło być gorzej.


czwartek, 15 listopada 2012

znikam

Chcę coś powiedzieć, tutaj. Uznajmy, że przez te trzy lata nikt się jeszcze na mnie nie poznał.Uznajmy też że nic się dotąd nie zmieniło. Bo nie zmieniło się. Otoczona starymi kartonami, siedzę na cegłówce i palę dymiące ognisko.
Dzisiaj czas zawiązać chustkę w węzełek, do węzełka wiązka oczekiwań i litr ochoty.
Tylko spokojnie.
Parę uchwał do uchwalenia, stuk stuk obcasami, parę papierów z drukarki dżyyyyt, swobodny, codzienny mobbing. Byle do piętnastej.
Potem krzyżówka do rozwiązania, hasło na środku układa się w STUPTUTY. Jeśli zamknę oczy, piasek z ulicy, kręcony łobuzersko przez wiatr, nie wpadnie mi do oka.
Projekcja nadlatuje w okamgnieniu, szare skały, pustka i zimno. Siedzę i patrzę na Jelenią z pozycji górnolotnej. Rozkładam ręce i czuję, jak obejmuje mnie dzikość, bawi się moim kapturem. I w tym odosobnieniu, pojawia się szczęście, takie przejmujące, że aż boli.

wtorek, 13 listopada 2012

Podrabiane perfumy

Doroślak echo w głowie miał. Był coraz starszy. Wymyślał scenariusze leżąc pod schodami, w chłodzie, bo trochę już dawał. Chodziła nad nim po drewnianych stopniach i zawsze się zastanawiał, kiedy w końcu zleci na dobre.
Schodząc po schodach zsunęła jej się, nie wiadomo który raz, podkładka z wykładziny i o mały włos nie spadła. Uratowała jej życie poręcz – jak co dnia. Powinna ją przykleić, pomyślał Doroślak, obserwując ją uważnie swoimi bursztynowymi oczami. Znał ją trzynaście lat, każdy drobny gest odbierał dokładnie tyle co znaczył. Zdążyła jeszcze zobaczyć, że luźne szybki w drzwiach wejściowych są zasłonięte pierwszym październikowym szronem. Doroślak przeciągnął się z cichym stęknięciem, bawiło go poranne przedstawienie domowników – Malwiny, Kocura i Kotki. Teraz stoją pod lodówką z zadartymi nosami i błagają o codzienną porcję tej udawanej paszy, która zatyka im żołądki i zatyka roszczenia na jakiś czas, a ona - jak zwykle jej zimno - podejmuje się wielu czynności, z których tylko niektóre są udane. Resztę gubi.
Teraz mieszka tu z nim, składa w całość rozsypane kawałki kafli, kamyków, czego znajdzie. Rysuje nieprzekraczalne linie i stara się dopasować okruchy tak, by z niczego stworzyć nowy, podporządkowany palcom i oku ład. Idąc za ciosem, układa tak przestrzeń wokół siebie. Zbudowała parę murów z kamieni, lubi odkrywać ułożoną przez murarzy cegłę swego poniemieckiego domu. Powtarzalność cząstek określona, złapana w rytm daje satysfakcję przez tworzenie nowej jedności.
Doroślak dostojnie stawia łapy, bez pośpiechu i z całkowitym spokojem. Jak na starego psa zjadł naprawdę wiele rozumów. Zjadł też kilka sporych zwierząt w swoim dotychczasowym życiu, może przejął też mądrość ich duszy. Malwina jest zadziornie przekonana, że zwierzęta w kategoriach ludzkich mają dusze, co wyklucza sułtan i jego świta. Większość wiernych traktuje konia na równi z traktorem, psa – z monitoringiem, kota – łapką na myszy. Doroślak w tym się z nią zgadza. Wie swoje, wie też malwinowe.


Na końcu się zdziwiła, że nie napisała o podrabianych indyjskich perfumach, co to pięknie pachną orientem. Flakon ma złote litery i jest głęboko czerwony, litery cudnie się rozlały, tworząc klimat pewnej sowieckości. Nie szkodzi. Dobranoc.

Zdjęcia wyszukane oczywiście na reniferu.pl


niedziela, 11 listopada 2012

Lans, dyliżans i mezalians


I.
Znalazłam je. Znalazłam też właściciela i dogadałam cenę. Wtedy mi się odwidziało. Weszłyśmy na podwórko, stare ceglane budynki, jakiś komin, błoto, szumiąca rzeka, i moje okno. Chandra, którą przywlokłam ze sobą, utopiła się w śmiechu siostry, powiało optymizmem zza muru, tajemnicą zza góry. I oto materializacja marzeń nadjechała na wyciągniętej dłoni. Tak jak nowa balia drewniana, estońska.
II.
Srebrnogórski dom kultury zgromadził w swych podwojach zacne grono osób z przeszłości, sama przeszłość natomiast zaśpiewała ustami Pani Wiślańskiej. Opowieści przepojone tęsknotą za minionym czasem, hart ducha młodości wymieszany z roztkliwiającą i rzewną starością. Piękny reportaż o życiu Srebrnogórzan, fali niosącej losy ludzi z różnych stron Polski, z przydziałami do pracy, do mieszkań, do drzwi z lwami w klamce.
III.
Wesoły autobus przeniósł nas później do zupełnie innego klimatu, tego, który pod skórą mi buczy do teraz, gdy kopcę śmierdzącego papierosa, kocica mruczy w rytm laptopowego wentylatorka, a młodzież pozbawiona tremy po występie - śpi. Czy to nie pięknie czuć bas w wypiętym brzuchu? Wyciągniętymi rękami łapać dźwięki, uruchomić ścięgna nóg stadnie i skakać w jakimś szalonym odjeździe do drugiej w nocy? Pięknie. Pasterka kojarzyć mi się odtąd będzie z naleśnikami, biegówkami, i ruchem oporu, tak, bo to wojna istna była. Wojna z całą skorupą sztywną którą życie próbuje mi narzucić.


Hymn do godła Manowców, tego z dzięciołem.

czwartek, 8 listopada 2012

Manowcowy śrut



Każda czynność poranna urasta do rangi problemu, że miski, że koty, że kawa. A jeszcze przecież zimno, bose stopy błyskają spod pasków w klapkach.
Skąd to niezadowolenie? A, w sumie każdy powód jest dobry, to, że szyby w oknach brudne, że na podłodze kafelki zmieszane z sierścią Doroślaka. Opatulona w szlafrok wychodzi z psem na podwórko. Doroślak idzie za stodołę, a ona czerwonymi i sztywnymi z zimna dłońmi łapie za siekierę, by rozłupać kilka klocków na drobniejsze szczapki. Potem siada w kuchni na stołeczku z kubkiem kawy przed kominkiem i obserwuje, jak mały płomyk pełga po tekturowym pudełku po jajkach. Dym kręci się po szybie, płomyk nieśmiało dotyka drobnych drewienek, jest zbyt mały, przygasa. Tylko spokojnie. Jeszcze jedna próba, inne ułożenie, cicho mamrotana piosenka pal się pal się jasno, żeby nie zagasło, powtarzana jak mantra, cud się staje i słychać pierwsze trzaski.
Kawa jest czarna i gorzka. Łyk rozlewa się po nerwach, budzi je do życia, podłączona do prądu słyszy wrzeszczące koty. Wstaje, idzie do lodówki, wyciąga puszkę. Kocur siada w niemym zachwycie, natomiast Kotka jest już w puszce, głos jej się zmienia z cieńkiego w gardłowy, już mlaszcze, napycha brzuch kocimi marzeniami. Chwilę to trwa, lecz ta chwila ją mierzi. Gdy miska jest pełna znika umiar i gracja. Łapczywość przypisywana żarłocznej świni, dotyczy tych stworzeń o wiele bardziej, kocie obżartuchy. Kotka zasysa miękkie kawałki jak taśmociąg, Kocur czeka i za chwilę odgania kotkę pacnięciem w głowę. Rozpycha się. Zajmuje swoją głową całe wnętrze miski. Innym razem wkręcony głód pcha Kotkę desperacko do walki
o przetrwanie. Aż do końca galaretowatej brei, którą można kupić dla milusińskich w każdym supermarkecie. Kiedyś, były to po prostu sklepy, teraz są super i nadmuchana nazwa przykrywa eleganckim płaszczem beznadziejnie złe produkty. Zawsze pewna jakość, przeczytała kiedyś na wystawie i ją to rozśmieszyło. Racja, pewna, jak pewien pan, pewna pani, jakaś. Jakaś tam jakość.

Koniec przedstawienia. Doroślak wzdycha i zapada w drzemkę.

Chłód został wygoniony z kuchni – która jest jednocześnie pracownią. Serce Malwiny obudzone kofeiną pracuje jak dieselowski silnik. Mechanizm uruchomiony, teraz nabiera pełnego rozpędu. Wypełnia ją chęć walki z chaosem, chaos bowiem obejmuje cały dom i życie Malwiny. To, że się tu znalazła jest wynikiem dawnego marzenia, które głośno wypowiedziane nabrało mocy sprawczej. Chcę mieszkać w górach. No to mieszka, z wszystkimi tego konsekwencjami.
Z urokami na pewno, wolnością, którą dają przyroda i brak tłumów ludzi, ale też z mokrymi butami, zamarzaniem jedzenia dla Doroślaka i wody w rurach, odśnieżaniem, odkopywaniem samochodu, sakramencką ciemnością. Denerwujące jest też dla niej, ile energii musi zużyć, jak wcześnie wstawać rano w tych wichrowych wzgórzach, gdy Ogry śpią w najlepsze, spowite mgiełką alkoholowego zamroczenia i stertą przepoconych okryć. Tak sobie myśli, że pewnie leżą w zaduchu, gdy ona biegnie rano w piżamie na dwór, bo w piecu jeszcze się tli, lub już nie. Nieświadomie życie codzienne uczy ją pokory, przez wysiłek paruje w zimnym powietrzu, transpiruje nadmiar złych emocji.

Zamknięta w puszce i nagazowana szuka ujścia własnych myśli, nagromadzonego ja, marzy o podzieleniu się sobą, wysłaniu listu z potwierdzeniem odbioru. Po co ludziom ta potrzeba dana – tego nie wie, może to instynkt stadny, który ma po przodkach. Zastanawia się czasem, czy dzikie konie w stadzie czują, że mają tysiąc nóg, serc, myśli? Czy ta myśl może być jedna we wspólnej czynności i wiadoma wszystkim pozostałym? Ludzie są skazani na samotność na własne życzenie, każdy obarczony mózgiem, który produkuje nieprzekazywalność. Ciągle sobie zadaje pytanie, czy ta produkcja myśli, to fakt istnienia pewnego obwodu ogólnoświatowego. Czy przepływają przez różne głowy, czy są wytwarzane oddzielnie przez każdego – jeśli tak - cóż za marnotrwstwo. Co zatem z powstaniem słowa jednomyślnie?
Tęskni czasem za kontaktem z Ptaśką i Łańcuchem, za Koniem i Czarną Porzeczką. Ich niebywała chłonność jej wylewności jest miła. Czasem się zastanawia, czy ich nie męczy, wychodzi jednak z założenia, że co z tego, że może trochę nie zna umiaru w piciu alkoholu i mówi za głośno – ale taką ją biorą, jaka jest. Wyjeżdża z Manowców z takim nagromadzeniem przeżyć, że musi gdzieś otworzyć śluzę i wszystko, co woda naniosła, piasek i muł, ostry żwir, pomiędzy drobinki złota, płyną nagła falą, by uspokoić poziomy. Później znowu jest, jak było. Wraca i przez długi czas mówi drobne uwagi do Doroślaka. Wiadomo, ze nie musi, bo pies jest na tyle mądry, że wie więcej nawet od niej samej, nie przeszkodzi jednak zmącić ciszę.

A cisza króluje w Manowcach. Jest jak powietrze, którego nie brak, zdrowe, przesycone zapachem lasu. Cisza tak samo, koi zmysły, usypia. Chyba ta dziewiczość ciszy ją tu trzyma – razem z wszystkim innym co lubi, jest jej odtrutką na kofeinę.

środa, 7 listopada 2012

Bigosik w marnej rozdzielczości


Pozamykane wszystkie, jak miniony czas. Niektórych już nie ma. A przecież pamiętam jak chodziłam z aparatem, była zima i cisza oblała Srebrną Górę jak śnieg. Od drzwi, do drzwi, jak kolędnik. Cukierków ni drobnych nie dostałam, raczej zdziwienie ludzkie. Te klamki, z głowami lwów, powtarzalny element. Kto je zrobił i gdzie, na kogo miały ryczeć?
Wspomnienia to przejście w inny stan skupienia. Ponoć niezdrowy jak odgrzewany bigosik.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Nie zamykajcie drzwi

Chodzę po twoim ogrodzie i zrywam jabłka, orzechy, maliny. Wzdycham, patrząc w niebo, jak to dobrze mieć takiego sąsiada. Małomówny, nieobecny i hojny. Bojsa szeleści w zarośniętej winnicy. Generalnie bardaszymy ci tutaj nieco.
Żona choruje - mówisz, a żony od wakacji już nie ma. Siedzi w malinach i uśmiecha się do mnie porozumiewawczo. Głaszcze też dziką Bojsę.
Od czasu do czasu się pojawiasz, wpadniesz, lub nie, nie wiadomo, czy to, że mnie mijasz, to powód marnego wzroku, czy niechęci. Innym razem jesz cukinię w sezamie i opowiadasz o lizbońskim fado. Bo wie pani, żona choruje. Jakby nigdy nic.
Idę na obchód, zbieram orzechy i widzę, że światło pali się od kilku dni. Dom zamknięty na cztery spusty. Przychodzę za czas jakiś i niepokój wzrasta. Światło. Wspinam się i zaglądam przez okno kuchenne, na stole leży twój telefon.
Idę po sąsiada południowego, bierzemy drabinę. Jeszcze kilka dni poleżysz i zaczniesz śmierdzieć. Wbijamy się przez okienko na górze, jakoś udaje się nam przecisnąć, urywamy haczyk, którym są zabezpieczone drzwi od strychu, schodzimy niepewnie na dół. Chłód przenika serducho w miarę zbliżania się do, twoja przestrzeń do której mnie nigdy nie zaprosiłeś, przenika. Żona patrzy twardo zza drzwi do salonu. Poruszamy się jak muminek, który nurkował do kuchni po filiżanki i kawę podczas wielkiej powodzi. Cisza, irracjonalny lęk przed tym co za chwilę...

Zaraz zamkną sklep, łazimy z M., macamy pomidory, czytamy superoferty. Dzwoni.
- Czy nie widziała czasami pani inkasenta?
- Nie, ale za to włamałam się panu do kuchni.
- Wdzięczny jestem pani dozgonnie.

piątek, 2 listopada 2012

Liść z otwartej

Spełnij moje oczekiwania i zrób tak, bym była zadowolona. Jeśli nie, zobacz, łza mi się toczy po policzku, a schorowane serce pika koślawo. Gdzie ty sumienie masz. Potem wiąże mi sznurkiem żołądek, przypomina teraz szynkę z babuni, która też na cmentarzu od dawna, lecz czeka. Na tą modłę wyszmeraną półgębkiem, na kołatkę, na wielki ogień.
Jakoś w tym roku nie mogę jechać z Tobą, nie będę umiała beztrosko odlać sobie ręki z wosku. Chcę uciec i zaszyć się tam, gdzie nie ma ludzi, gdzie doliny wyludnione skrzypią zawiasami wybitych okien. Gdzie wiatr hula, chałupki przytulone do siebie śpią. Poza tym... nie mam nowych kozaków.
Obrządek wysupłania odbywa się w kotłowni. Wyciągamy z mojego brzucha półtorametrowy konopny zwój, odprężam się i gubię w popiele codziennostki. A potem spotykamy duchy.
Jeden gra na fletni pana kominów, drugi zgubił buta. Jest pusto i prędkości rozwijają nieziemskie. Impreza w najlepsze trwa, wszak dzisiaj właśnie obchodzimy urodziny. Kieliszki rzucane przez lewe ramię tłuką się na szczęście, panie proszą panów do kadryla.
Genius loci uśmiecha się do nas szczerze, dziękuje za to, że wpadłyśmy na chwilę, miło było was poznać, mówi.
Madonna zgubiła skalp, a rodzina jednostajnie bije w bęben i śpiewa eeejaoo, przywołuje do kotleta i opowieści o przodkach. Przecinam scyzorykiem powrósło i biorę się za swój stracony czas. Jedziemy dalej.
Dzieciaki buszują po skałach, my ciśniemy do Machova. I dane jest nam powąchać stare czasy,które tuż za granicą nie stanowią kupki rozsypanych kamieni i zarośniętych oczodołów okien, tylko pieczołowicie ktoś się o nie stara, a zabytkowa architektura Sudetów trwa sobie niezrażona i najedzona do syta.
Egoizm nie jest zły do końca, tak jak i stwarzanie ciepłego domu marzeniom innych. Każda rzecz ma w sobie dwa pierwiastki. Może nawet więcej. Nie gniewaj się na mnie, bo tym razem chciałam tak.