biere nożyczki

I zaczynam wycinać tą kolorową wycinankę. Myśli, słów nigdy nie wypowiedzianych, obrazków, wiórków i skrawków. Zrobię z tego taki ładny ulepczyk, będe nim podrzucać jak Zośką, to tu to tam.

sobota, 2 lutego 2013

wiesz, rozumiesz czyli międzyczas


Nie uwierzycie, ale oni jeszcze żyją. Wsiadamy do auta i znowu ja prowadzę, prowadzę, bo pomysł jest mój, na który - uderz w stół - odpowiada moja siostra. Taka chwila na pięć, że pada hasło, jest krótkie milczenie i KONKRET.
Zamiłowanie do jasnego przedstawiania sytuacji to dobra cecha. Nie zjem barszczu bo nie lubię buraków (akurat lubię, ale chodzi o zasadę). A nie: no dobra, nalej, ale mało.
Wróćmy, bo pięcioliniowo znowu jadę, rozmawiam w tzw. międzyczasie.

Międzyczas to coś pięknego! Coś wciśnięte pomiędzy, jak dobrze dobrana fuga do kafelków. Międzyczas uzupełnia mi ponure klepanie tych samych czynności tygodniowych, daje złapać oddech. Bez międzyczasu nie byłabym tym, kim jestem, zapadłabym się w sobie i zdechła.

Ci, którzy jeszcze żyją to Apteka, jedna z królowych przeszłości, nadbałtyckiej jazdy i spania pod molo. Mistrzyni nocnych pociągów kursujących po Trójmieście, szumu morza w zimie.
Wiesz? Rozumiesz.
Muzyka klasyczna. I to nawet nie chodzi o to, że grają jakoś nadzwyczajnie i wciąż nucę pod nosem ich niegrzeczne teksty, ale Aptekę, tak jak i Kury, otuliłam ciepło wspomnieniami, jak kolorowym szalikiem. Kojarzy mi się z wyjazdem, który wpadł mi do głowy o świcie na wolimierskim dachu nad peronem, gdy zabrakło mi szumu wśród tych falujących traw i spokojnie odeszłam, by wieczorem pożegnać słońce siedząc na plaży. W kupionych naprędce biało pomarańczowych spodniach od piżamy z lumpeksu. Każdy kierowca, który mnie wtedy wiózł, opowiadał mi historię życia, dawał reklamówkę jedzenia i podwoził na wylotówkę. Domki w Słupsku, szwendanie nadmorskie i spotkanie Buddy, który przeniósł się później prosto na deski Capitolu i zaśpiewał mi w Hair, gdy spirala zakręciła kółko. Kilka stopni w górze, poziom ten sam. Teraz też.
Legendarna grupa o chrześcijańskiej nazwie PARA WINO, będąca supportem, okazała się hołotą plującą po scenie i obrażającą publiczność. Przyzwolenie na wejście inności do mojego stołu odsunęło się ciut, wyprostowało plecy i otarło usta chusteczką. Noo, pokażcie się, wieśniaki, zrobię wam zdjęcie! Po czym, napełniony agresją wokalista, wyciąga rękę z telefonem i rzeczywiście je robi, komentując pod nosem o burakach i innych warzywach. Miał w sobie coś z diabła i pewnie go spotkam, jeśli trafię do polskiego czyśćca. Testosteron, głupota i pełen punk rock, zaprawiony faszystowskim klimacikiem.


Później spalił im się piec i zagrała Apteka.


Zawieszone wszystkie wojny
Dzisiaj każdy jest spokojny


Klimaty były rozbieżne, ale sporo miłych doznań jednak dane nam było skonsumować. Sama podróż i bycie w międzyczasie, pośrodku tygodnia, choć już bliżej końca, zanurzone z siostrą po łydki w tej samej rzece. Miłym akcentem wieńczącym międzyczas był występ wrocławskiego pearl jam. Chłopaki z Synaptine nie dość, że ciekawie zagrali, to jeszcze poczęstowali super wokalem wielkiego misia, siedzącego na stołku, którego nie podejrzewałabym o tak fantastyczne odgłosy paszczą. Nawiązując do stylistyki Para Wino - szacun.


Poloneza karo kupi ten co jest naprawdę gupi.

2 komentarze: