biere nożyczki

I zaczynam wycinać tą kolorową wycinankę. Myśli, słów nigdy nie wypowiedzianych, obrazków, wiórków i skrawków. Zrobię z tego taki ładny ulepczyk, będe nim podrzucać jak Zośką, to tu to tam.

niedziela, 30 września 2012

Piaskowa Góra

Najpierw lało. Zaczęło się na tarasie, gdzie z uporem namolnej muchy namawiałam Ją do wyjazdu. Chyba, żebym wreszcie dała jej spokój, zgodziła się oglądać na trzeźwo mój upadek.
Potem też lało, na mokrych liściach trzeba uważać.
A on przywitał nas i zabrał na Piaskową Górę.


I co? I można, jak się chce, znalazła się książkowa plejada gwiazd, apetyczna Pani Grażynka tańcowała na środku sali przy Karin Stanek, chyłkiem boczkiem przemykali koło niej muzycy z Defektu Mózgu, pan z wąsem jak sum z bajki a obok wygolona na bokach laska. Wszyscy uśmiechnięci, zgromadzeni przy kontuarze, lub malowniczo usiani przy stolikach, przy wejściu, gdzie się chce.
Neon kolorowy, długaśny blok naprzeciwko przypominający olbrzymi prom i ci ludzie, powyjmowani z tak różnistych bajek, a spleceni w jeden, coraz bardziej kolorowy film.
Na końcu sali on, zgarbiony nad ósmym już chyba piwem, od czasu do czasu ożywiający się by machnąć ręką. Miejscowy nieudacznik, stały bywalec.
Siostra porównuje ten bar na Piaskowej Górze do knajpy w Ameryce Południowej, wyluzowane podejście do zabawy i tańca, ten smaczny
torcik punkowo - Grażynkowy.
Teraz reklama ccc, cosnek, cystość i celibat, a kula.gula siedzi mi pod mostkiem i żadne ćwiczenia oddechowe nie dają rady. Teraz jestem supłem związanym i gorset ciśnie, oddychać w nocy nie daje - może to samo zło ze mnie fenomenalnie ulatuje, może życie. Że poniedziałek i że trzeba wrócić, czy bruk w piekle, nie wiem.

czwartek, 27 września 2012

Czasami..

Richard Doyle Fairies'Dance
..wieje już chłodem po szyi, jak weźmiesz za dużo, pod górkę się spocisz,za mało, rano masz katar. I takie tam spostrzeżenia babci Pawliny. Kozaczyć nie należy, o czym przekonali się ostatnio niektórzy, wycierając twarz o trawę, ale o tym można zapomnieć, uznając, że nic co ludzkie nie jest mi obce.
Jest księżyc. Coraz większą bańką przyświeca znad kosmatych chmurek w różnych odcieniach szarości, różu i pomarańczu. Łażę na czworaka pod brzózkami, by wyłuskać grzyba. Takiego wysypu muchomorów nie było już dawno, poświata pomarańczowa ledwo widoczna za wielorybim grzbietem, ja w trawie, muchomor przeogromny prześwituje kapeluszem, suka szeleści, telefon dzwoni i wreszcie można się wyspowiadać siostrze z ostatnich głupot i spokojnie zaplanować następne. Wypełzam na boisko, jedyne w swoim rodzaju, bo pochyłe. I siedzę na tej gładkiej powierzchni, zupełnie nieprzystającej do reszty krajobrazu, a jednak urokliwej na swój sposób. Nad wielorybem już tylko cieńka kreska dnia.
Słyszę Twój śmiech i wiem, że wszystko dobrze.


wtorek, 25 września 2012

Czekanie

Mam dla ciebie niespodziankę!
O nieee, nie chcę.
Tak reaguje dziecko, a bierze się to stąd, że chce zobaczyć od razu, nie lubi czekać.
Ma to po mnie.

niedziela, 23 września 2012

Siadło.


Pieniądze szczęścia nie dają. Łażę po lesie i zastanawiam się, co tu sprzedać. Ani mi w karty nie idzie, ani w miłość. Ani pod wozem, ani nad. Złoty środek nie jest liczbą na koncie, jest raczej stanem zawieszenia między smutkiem a czkawką głupawką. Pijmy zdrowie Czechów do dna. Słońce złoci liście, zamiast dobrobytu i zapasów znajduję całe zastępy muchomorów. Zupki mogę nagotować, dla niegrzecznych dzieci i niesłownych kochanków; póki co nad kominkiem nie zawiśnie żaden sznurek. Śmieję się z własnego oczekiwania na bliżej nieokreślone wydarzenia, latawiec zahaczył o pajęczynę i dzisiaj już dalej nie poleci. Posiedź tu sobie, zaznaj bezruchu, w końcu deszcz Cię zmyje, lub dzik w futro złapie. Kiedyś się ruszysz. Zamiast o latawcach, raczej o stabilnie zakorzenionym mleczu trzeba by chyba napisać, korzeń pomarańczowy ostro w ziemię wbity, wyrwać trudno. Dzieci w świat wysyła a sam siedzi i ziemię gryzie. Na ile jest tym fruwającym ziarenkiem w dzieciach własnych, spadochrony zaś ile gorzkiej przyziemności w sobie niosą. Ot, korzeniem czy latawcem jestem. Posiedzimy, polecimy. I tak w kółko. Z grawitacją nie wygrasz.

poniedziałek, 17 września 2012

Miotły z zachodu lecą na południe

Pakowanie poszło nadzwyczaj sprawnie, kocyk wzięłam, żeby się owinąć przed mroźnym wiatrem, gdybym wylądowała w szczerym polu na stopa. Siostra Srebrna zdała się całkowicie na mój plan, którego nie było - chociaż w sumie był - dostać się do Tarnobrzegu na piętnastą w sobotę.
Wszelkie wcześniejsze próby oswojenia planu padły na etapie poszukiwania połączeń. Można by książkę napisać o zmyślności pkp, nawet pani w okienku wsadziła sobie palec do buzi na zadawane przeze mnie pytania. Skoro ona nie wie, to ja też nie muszę. Pociągi jeżdżą, a życie się toczy. W jednym i drugim przypadku działa siła wyższa.

Wystartowałyśmy lekko jak nadmuchany helem balonik. Stanęłyśmy przy drodze, by wykonać gest zapomniany przez Siostrę i wywołujący u niej lekką konsternację, gest wyciągniętego kciuka. Raz dwa tri i zatrzymuje się czarne, wypastowane auto, wyskakuje z niego długi facet w gajerku, wrzuca nam "plecaczki" do "bagażniczka" i wygodnie zatapiamy się w luksus. Pan na co dzień wozi do i z pracy panią vice-wojewodę. Złotą kobietę, jak się o niej wyraża. Zadaję kurtuazyjne pytania o pogodę, by wreszcie wypalić: Yyyy, a ma pan jakiegoś koguta? Kierowca nerwowo rozgląda się na boki, by nagle, tuż za mijaną wioską, włączyć sygnał - łiiiiii oooooo, i jedziemy! Do Wrocławia! Na sygnale!

Pod dworcem wyciągamy sobie plecaczki z bagażniczka wojewodziny, uśmiech nie schodzi nam z twarzy. Z naszym biurem podróży dojedzie pani wszędzie na czas.

Szukamy nieistniejącego pociągu a słońce powoli zachodzi za kamienice, neony i anteny. Idziemy na pks. Tam możliwości jest więcej, zaskakują ceny biletów - niższe niż kolejowe. Chodź, Siostra, popatrzymy sobie. Wszystkie autobusy są białe - ten jest zielony. Wszystkie mają polskie napisy, ten ma ukraiński. Od razu mi się rzuca w oczy i przyciąga jak magnes. Wrocław - Чернівці. Ha! Podchodzę do kierowcy, jedzie pan przez Rzeszów? A przez Łańcut? A weźmie nas pan? Za 50 zł? Naprawdę?!
Proszę siadać, drzwi zamykać, łagodnie kołysane trajkoczemy nie dając spać ukraińskim chłopakom zmęczonym po pracy i polskim wycieczkowiczom. Rozgrzewamy się dopiero, bo trajkotać będziemy trzy dni z rzędu, robiąc przerwy na wdech.

W Łańcucie wyskakujemy jak piłki pod domem Siostry Południowej, która otacza nas opieką zakodowaną genetycznie i słodką. Zapadamy w sen w domku dla lalek, pachną róże i fijołki, jeszcze nas kołysze, bo podróż cały czas trwa.

Wzbogacone o stado, przyjęte do grona osób ciepłych i gościnnych, falujemy w rzeczywistości Satyrbluesa, cieszą się oczy z odbić i potwierdzeń, ulotnego elektryzowania czułków, wysyłania i odbierania sygnałów. Grzmi w środku brzucha rdzenny trans grania Clauda Ray'a.

Kolejny dzień, to radosna wędrówka po wschodnich zaułach, chłoniemy i wdychamy polskość tej ziemi, potwierdzoną starym epitafium, to znów włamujemy się na cmentarz żydowski przez dziurę w płocie, by obejrzeć grób cadyka.

Siostry łapią się za ręce i lecą na dywanie przegryzając pudrowanym ciachem, wrzucają sobie do torebek prezenty, komentują fajnego fotografa, co to każdej w oko wpadł. A gdy czas się kończy, łapią pociąg, by kupić bilet powrotny, na którym jak byk stoi: BILET REWELACYJNY.


środa, 12 września 2012

Deszcze niespokojne


Poranek przywitał mnie wodą. Jednostajny, usypiający szum został zesłany po to, by wreszcie pojawiły się grzyby. Niestety także po to, by staccato kropel na blacie biurka poderwało mnie do pionu lepiej, niż budzik, przełączany z drzemki na drzemkę. Pasiasta piżamka świetnie pasuje do gumowców, o czym przekonałam się nie raz. To moje wsiurskie zestawienie zawsze mnie bawi, jednak najlepsze jest zimą, gdy dochodzi zgniłozielona wielka czapa, made by mama.
I teraz, na dworze, przedzierając się przez gałęzie czarnego bzu, z pomurnikiem siedzącym na wieży kościoła, szyderczo wgapionym w moją panikę, dobrałam się do dachówek, które przywiozłam z myślą o remoncie. Takim tam remoncie, uzupełnieniu dachówek, które sparszywiały doszczętnie, ratowniczy remont, rzekłabym.
No to hop, dwie w lewą, dwie w prawą i idę przez szarobury świt na strych, by wyjąć to, co się zepsuło i zmienić na nowe, no, prawie.
Sprawdziłam wcześniej, że miska nie wejdzie. Dziura, przez którą wlatywała woda jest tuż nad połączeniem dachu z podłogą, niestety dostęp do tego miejsca ogranicza kilka desek przybitych do krokwi, tworzą bandę, która kiedyś zabezpieczała zboże przed wysypywaniem. Od góry – można dotrzeć, z boku – już nie, więc poruszam lekko jedną z dachówek i wyłazi, marny szczątek tego, co powinno tam być i chronić mój dom przed takimi numerami, jak ten dzisiaj.
Spodobało mi się. Wyjmuję następną, a trzecia z wizgiem zlatuje na dół. Martwię się o koty żebracze pod drzwiami, ale cisza po upadku dachówki wskazuje na zachowanie ich życia, lub na celny strzał i szybką śmierć.
Potem układam następne dachówki, by spokojnie obudzić dziecko i zebrać je do szkoły i siebie do kupy.
Prosta sprawa z tym dachem. Już się nie boję.

poniedziałek, 3 września 2012

A jednak chaos.

Anieta powiedziała, że z mojego domu nie da się zrobić zen przestrzeni, czym uradowała mnie niesłychanie. Mogę odetchnąć i śmiało gromadzić fanty.To raz.
Dwa, odetchnęłam czystym srebrnym powietrzem, z siostrą moją.
Trzy, żeby zasiać, trzeba najpierw zebrać. Cokolwiek by to miało oznaczać.
Cztery, Jagoda znalazła wreszcie kolczyki, które jej wrzuciłam do torebki.
Wszystko idzie zgodnie z planem którego nie ma. Otaczający mnie chaos kręci się niezmiennie, linie pajęczyny plączą się w powietrzu i trzaskają jak przewody elektryczne, emocje buzują z dojrzewającym czarnym bzem.
Żyję. Ja żyję!