No i wykrakałam ją - miłość wybuchła jak wiosna, której nie ma. Musiała, nie zna widocznie temperatur ujemnych, ni pogwizdów. Szarości nie zna i smutku. Odbija się kolorami tęczy, jak marchewka z groszkiem, zaprawiona nutą buraczaną i żółtym kurczakiem in vitro na zaśnieżonej plaży.
Zamachnęła się mocno i jak nie pozamiata:))
Spisek knuty był skrupulatnie. Z obojętnym wyrazem twarzy, tak, jak należy knuć spiski. Powolutku wyznaczać punkty do zaliczenia i skupionym być tylko na kolejnym ich odhaczaniu. Początek nie przysporzył w sumie spodziewanego oporu, ojciec powiedział no dobra już pod sklepem, do którego poszliśmy.
Mechanik zdążył z przeglądem i wymianą amorów na dzień przed wyjazdem. Przyjaciel mechanik rzecz jasna, bo do innych nie ma sensu zaglądać. Auto pruło więc znakomicie i do tej pory wdzięczności nie zaznało, sól morska na szybie dalej kąsa, chociaż Dolny Śląsk mamy pod kołami. Wielkie dziękuję posprzątam jutro.
Święconkę z malowaniem jajek zaczęłam od podejrzliwego ochroniarza w sklepie, który się czaił za regałem i podglądał, jak obieram cebulę. Metodycznie podążając za planem, obrałam spory worek łupin, przecież nie ma sensu jaj w chemii moczyć. Spotkaliśmy się u mnie przy pizzy i opowieści o duchach, z Moną Lisą o pięknych włosach, która jest prawdziwą Kobietą. Nie wiem, nie mam zbyt często do czynienia z miękką pięknością o złotych lokach - ta, odwiedziła mnie niespodzianie a chcący i bardzo udoskonaliła wieczór jajeczny. Lekki popłoch nastąpił przed najazdem wiernych - godzina lania wody święconej była nam bowiem nieznana, a i ciepło wtulonego snu zbyt boskie, by schładzać. Na szczęście bezpośredni podgląd nóg wchodzących do świątyni pozwolił skazańcowi pobiec i złapać cenne krople na święconkę dla Mamy.
Obdarzona przez enefzet Mama, cięła twardzielkę do końca. Widać było, że perspektywa spędzenia świąt daleko od domu nie jest jej obojętna, a i radością zwykłą nie zalatywała, ale moja obojętność, tak ważna w spisku, podziałała na nią jak kubeł lodowatej wody w tegorocznego dyngusa. Wyprostowana z wzrokiem wpatrzonym w horyzont, odjechała pociągiem relacji Wrocław - Świnoujście, a nie machał jej nikt.
Patrząc na odjeżdżający pociąg ojciec, chyba już wtedy musiał wymyślić prezent urodzinowy dla małżonki. Z racji wspólnej, a skutej lodem pasji, kupił jej wędkarski kołowrotek, który zaraz po jajku został wręczony na kolanach, te bowiem wgniatały piach pod obrusem w kurczaczki.
I to już prawie koniec opowieści, podsumowania nasuwają się rozmaite i pewnie dla każdego inne. Nie tuliłam Mona Lisy, natomiast wszechobecna radość nie została zakłócona żadną bzdurą. Pomimo nie otrzymania rozgrzeszenia dostałam porcję boskości w rozświetlającym świt samochodzie, gdy o szóstej wybuchły mi głośniki allelują. Powstało i zaczęło się nowe, świat się skończył i wrócił niosąc trochę cukru, trochę soli. Jak fajnie.
środa, 3 kwietnia 2013
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Aż nie wiem, co napisać, tylko banan na twarzy :)
OdpowiedzUsuńBanan to nie te święta, ale nie szkodzi:)
OdpowiedzUsuńPrawdziwy piknik śnieżny! I to na słonej plaży!
OdpowiedzUsuńTwój wpis mnie tak oszołomił, że brakuje mi słów.
Muszę się z tym przespać ...
Cudnie! !!!!!!!! Ale romątycznie!!!
OdpowiedzUsuńtak czytać lubię
OdpowiedzUsuńJemioła
No po prostu zachwyt/ ekstaza/ nirwana/ odlot/ błogość :-)
OdpowiedzUsuńJak wstawiony w przestrzeń publiczną obiekt artystyczny, który nagle wyrywa z codzienności i sprawia, że się inaczej patrzy na świat, na różne takie Ważności co wcale nie są tymi najważniejszymi.
Już rano.
OdpowiedzUsuńRaduję się Twoim radowaniem!
Się skończył i wrócił?
OdpowiedzUsuńPaulindo jak to dobrze, że jesteś, fruwasz i piszesz :)
Dziękuję Wam wszystkim za miłe słowa, które rozlewają się jak miód po mej bezgranicznej skromności:)
OdpowiedzUsuńŚwięta spędziliśmy bardzo wesoło, z abstrakcją szumiącą w morzu i głowach - mam nadzieję, że zaowocuje to ogólną zmianą podejścia do tradycji.
Pozdrawiam!
A tak nawiasem mówiąc to próbuję sobie wyobrazić w jaki sposób przebiegłoby to w mojej rodzinie. Absolutnie zaparliby się wszystkimi kopytami! Tym bardziej uczyniliście niezwykłe rzeczy.
OdpowiedzUsuńWiesz, tu zagrały okoliczności i wzięcie pod włos mojego ojca, że żona rozpacza:)Może u Ciebie też by pojechało, przy czym decydujący był wyjazd Mamy, nie Taty. No i obojętne "jak nie chcesz, to pojadę sama" :)))czyli lekki szantażyk.
OdpowiedzUsuńJeszcze muszę dodać, że zęby mojej Mamy są oryginalne. Kościane.
OdpowiedzUsuńA to akurat widać :) bo gdyby nie były, to mogłyby wiesz... na obrusiku... z tego śmiechu :) Mamcia piękna i zęby ma piękne. Chcę tak wyglądać i czuć się jak Ona na tych zdjęciach w tym samym wieku. Mamciu Pauliny, parę wskazówek? ;)
UsuńPS. A wreszcie widzę i Tatka, Paulindo, toż Ty taka podobna! Tyle lat (dwadzieścia?) i nie wiedziałam!
Wróciłam, czytam, potwierdzam, z opiniami się zgadzam, a co!
OdpowiedzUsuńOj, było, było! Taki paradoks powstał: tak zimno, a tak gorąco.
A zęby - no cóż, po prostu są (jeszcze...)
:)