Najłatwiej powiedzieć, że są agresywne, chore i szybko uśpić. Bo jedna baba jechała na rowerze i ten brązowy do niej wyskoczył, dobrze, że skarpa była i nie zleciała w dół, bo gdyby z drugiej strony...
A óna to chora, między nogami jej taki wór wisi, raczydło! Uśpić, nic tylko uśpić!
Jadę zobaczyć. Tą białą pamiętam, zwróciłam na nią uwagę, że taki ładny szczeniak, jaka szkoda,że te pijoki ją zmarnują.
O łapiącym za nogi mordercy nie wiedziałam nic.
Aleja, kościół na górce, cmentarz, a zaraz za nim dom, w którym umarł Tadek. Parę dni leżał, jak mu czapkę ściągali to razem z włosami, a te psy to z nim cały czas. Cały czas.
Domek ruinka, malwy kwitną, brzoskwinie dojrzewają, pod świerczkiem leżą sieroty. Brązowe oko łypie na mnie smutno, biała sunia wyciąga pyszczek i węszy. Daję im psią kiełbę, głaszczę, czuję ich niepewność, oczekiwanie.
Samochodów się nazjeżdżało! Prokurator był nawet i policja, samochodów tyle!
Teraz spokojnie bzyczą muchy.
Wstrzymuję tok administracyjnego mordu. Odbieram głupiego jasia, który należy podać z karmą, biorę koc i jedziemy.
Psy cieszą się na nasz widok, brązowy Dżeki podbiega i ufnie wciąga podaną karmę, potem sunia, choć podczas jedzenia chce kłąpnąć mnie za rękę. Nie przesadzaj z tą miłością, nie znam cię. Mija parę minut, i biała zaczyna słaniać się na nogach, upada w trawie i leżąc próbuje trzymać w górze głowę, oczy jej się zamykają. Brązowy zaniepokojony podbiega do niej i liże po pyszczku. Morderca. Uśpić go! Przechodnie opowiadają nam historię, że bardzo groźne, jednego faceta co jechał na rowerze pogryzły. Na własne oczy widzieli.
Bierzemy koc, ale nie mamy do czynienia z głupolami. Na chwiejnych łapach psy czmychają za dom i...tyle ich widzieli, bo z tyłu też są drzwi, które mają wygryzioną dziurę. Co teraz?
Wystrychnięci na dudka stoimy i patrzymy na siebie bezradnie. J. kładzie rękę na klamkę, a drzwi otwierają się powoli.
Gęsia skóra na rękach. W milczeniu wchodzimy powoli do środka. Ciemno, pełno poprzewracanych gratów, jakieś wiadro z bógwiczym, otwarte drzwi do pokoju. Tam dwa łóżka, jedno przewrócone, drugie zasłane ciuchami, kocami, butami.
Klejący smród.
Na barłogu leży brązowy i się boi. Białej nie widać.
Bierzemy go tumanka na ręce i wynosimy w panice, krztusząc się, powietrza. Jezu.
W milczeniu ładujemy psa do auta. Zawozimy do Jasia.
Weźmiesz Jasiu psa? Sam mieszkasz, jakieś zbiry cię nachodzą, a tu będziesz miał stróża. No dobrze. Bierze Jasiu psa, jedna kudłata sprawa załatwiona. Na razie trzeba go przywiązać, potem się uspokoi. Komórka, kabel, trauma.
Jedna chwila i zamroczony kundel ucieka w pokrzywy.
Koniec.
Jedziemy znowu, bo obiecaliśmy pomoc przy skręcaniu komody. W instrukcji jak byk stoi, że w pojedynkę nie nada. Jeden uśmiechnięty chłopek jest przekreślony, dwaj dumnie wypinają pierś na obrazku. Czescy Sąsiedzi.
Droga prowadzi koło kościoła, cmentarza...Leży! Zatrzymujemy się koło ruinki i podchodzimy do białej. Bez zbytnich ceregieli pakujemy do auta i jedziemy do weta.
Ale co, chce pani, żebym teraz ją z latarką oglądał? Jak sobie to pani wyobraża, jest dziewiąta, pracujemy do siedemnastej. Chyba sobie pani żartuje. No rak! Może się uda, może nie, zależy jak jest z resztą powiązany. Ale średnio to widzę.
Umawiam się na następny dzień na zabieg.
Rano znowu kościół, ruinka, jadę do pracy ledwo patrząc na drogę. Skręcaliśmy ta komodę do pierwszej w nocy. Brązowy siedzi w trawie jakby nigdy nic. Śmieję się w duchu, że lepszy cwaniak.
Biorę panią z pracy i jedziemy na operację. Pomaga mi później załadować zakrwawioną bidulę. Nie było tak źle, mówi drugi lekarz, może coś z tego będzie.
Wracając do domu kupuję kiełbasę. Gwiżdżę wesoło, ale zapomnij. Obrażony brązowy wieje, aż się kurzy. Gadam z Tadeuszem siedząc pod brzoskwinią. Muchy bzyczą. Odpuszczam.
Wieczorem idziemy po koc. Jasiu skitrał, rzucił w komórce łachy jakieś stare. Karmę też bierzemy i usypiacz.
Dżeki jest w domu. Gwizdu gwizdu, a tą kiełbasę to se w dupę wsadź. Warczy ostrzegawczo, wdeptuję w coś, wybiegamy.
Po kilku podejściach biorę z auta szmatę, zwijam ją i sięgam za sztywną firankę, owijam psu szyję i biorę go na ręce, bez ceregieli, bez powietrza, bez tchu.
Stoi w wannie i się trzęsie, a pchły miarowo spływają do kratki. Spięcie ustępuje, woda szumi, masaż przynosi odprężenie. Tylko z białą jest źle. Bardzo krwawi.
Siedzimy na schodach, w świetle lampy komary rypią. Pijemy piwo. Jekyll wspina się na kolana Jacka.
czwartek, 8 sierpnia 2013
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Zatkało mnie
OdpowiedzUsuńO Boże, toż to film!
OdpowiedzUsuńTrzyma w napięciu i targa emocjami!
OdpowiedzUsuńTo Twoja książka!
OdpowiedzUsuńNo właśnie nie, to życie.
OdpowiedzUsuńKto chce pieska?:)
Siedzi we mnie ta historia
OdpowiedzUsuńGorzkie lekarstwo
Dzisiaj rano znaleźliśmy w komórce martwą sukę. Natomiast Jekyll zwiał. Nie mam siły wejść w to jeszcze raz.
OdpowiedzUsuńBrak słów... :(
OdpowiedzUsuńnikt nie zrobil dla nich tyle, co ty. dobrze zrobilas, Koniu
OdpowiedzUsuńJuż nie mogę dłużej być na bezdechu!
OdpowiedzUsuńWstrzymać oddech na tak długi czas? Litości!
Napisz coś, bo pora najwyższa :)
Armenia cudna, ale ta strona po drodze niejako.
grrrrrrrrrrrrr
OdpowiedzUsuń