biere nożyczki

I zaczynam wycinać tą kolorową wycinankę. Myśli, słów nigdy nie wypowiedzianych, obrazków, wiórków i skrawków. Zrobię z tego taki ładny ulepczyk, będe nim podrzucać jak Zośką, to tu to tam.

czwartek, 16 września 2010

Sok czekuliada i mniód

Ach, moje zaczarowane miasto. Piękno zaklęte w zaułkach, podmuch czegos dobrze znajomego. Nie muszę pisać o Łyczakowie, o guli wzruszenia w gardle, o dziecięcych głosach w Katedrze Lwowskiej które spiewnie zaciągając proszą o to, by umieć być życzliwym.
Uderzyło mnie podobieństwo do Wrocławia - wcale nie dziwne, że moi dziadkowie odbudowali gniazdo własnie tutaj, ale...czegos Wrocławiowi brak. Próba identyfikacji podsunęła mi własnie takie od czapki porównanie, że brak mu SŁODYCZY. Słodyczy, która się rozlewa po secesyjnych stiukach, ormiańskich mozaikach, słonecznych balkonach. Po ulicach brukowanych, w cieniu drzew. Nieprzekazywalnosć znowu płata figle więc nie oddam tego w pełni, co czułam. Jeszcze jeden obraz, to piękna dziewczyna, która umarła w najpiękniejszych swych godzinach.

A wszystko, moi drodzy przez krzesło!
Krzesło po dziadkach odziedziczone w ramach zbieractwa staroci wszelakich. Siedzisko z wytartego skaju z otwartą raną po czyims nazbyt dużym zadzie, albo tylko drasnięte pazurem czasu. Demontuję trapez ze skajem, sciągam go i oczom moim ukazuje się napis:
Kazimierz Soliński ul. Jasna 26, Lwów 1 II 1939. Obiecuję sobie, że tam pojadę.

Szybka akcja wycieczkowa, program napięty jak struna, kalejdoskop zniszczonych swiadków czasu. Jak tak dalej pójdzie - nie zdążę. Postanawiamy się z T. urwać, bo przecież nie wiadomo, kiedy znowu uda nam się tutaj być. Przewodniczka obiecuje nam pogadać z taksówkarzem, wychodzimy z katedry i w tym momencie nadjeżdża tramwaj, z dużym napisem Wokzał. Dojedziemy? Tak!
Wskakujemy do tramwaju i z zawrotnym...hałasem jedziemy po wertepach lwowskich ulic. Tory biegną wzdłuż chodników, srodkiem suną auta. W tramwaju tłum, gdzies z tyłu bezgłosnie płyną dwie hrywny, za chwilę z powrotem płyną dwa bilety.

Nie wzięłam planu...



ale mam go w pamięci, typowa barokowa gęsia stopa, patrząc na dworzec mam isć ulicą odchodzącą w prawo, a Jasna, to piąta odchodząca od niej w bok. Do przodu. Zachowuję się jak węszący pies, nawet uszy mi stanęły. Skupienie uwagi jak u sapera, antena wysunięta optymalnie łapie podpowiedzi z góry. Babcia niewiele mówi, umiecha się jak zawsze, ale Dziadek! Ten to dopiero macha rękami! Jeszcze go takiego nie widziałam.
Zwalniamy, to już gdzies tutaj, niedaleko. Optymizmem nie wieje, jakas nowa komunistyczna zabudowa, jak się później okazuje sowiecka fabryka telewizorów. Trudno. Chociaż pooddychamy tym samym powietrzem.
T. na siusiu do jakiejs restauracji, ja czekam. Wyłaniają się dwie starowinki, wracają z cerkwi, laseczki, okularki...
- Dzień dobry, przepraszam, że Paniom przeszkadzam, przed wojną gdzies tutaj mieszkała moja Babcia, na ulicy Jasnej..
- ależ ja własnie idę na Jasną.
Nadchodzi T., pyta, czy koleżanki spotkałam, jest radosnie, jest młodo, euforycznie!
Prowadzimy babinkę pod ramię, znad okularów błyskają mądre dobre oczy. Oczy Pani Profesor od angielskiego na Lwowskim Uniwersytecie.

Dziękuję, Pani Olgo.


Jeszcze parę kroków, pytamy o wszystko, nie, dziadków nie znała, ale tam mieszka pewna starsza pani, to może nas wpusci i opowie. Stajemy przed domem. Typowy bliźniak, dwie furtki, balkon dzielony na pół. Ogródeczki, ptaszki, nowe okna. Chłonę.
Lewa furtka otwarta, życie tętni, słychać psa i ludzkie głosy. Prawa zamknięta na cztery spusty. A numer 26 jest własnie po tej zamkniętej stronie. Trudno, może wejdziemy na lewe podwórko, piesku, piesku, gwizdam żeby zwiać w razie czego. Jestesmy. Pstrykam aparatem na sąsiednie podwórko, przechodzi jakas dziewczynka - nie wiesz? nie wiem. Ostatnie spojrzenie i zabieramy się z powrotem.



Idziemy sobie w kierunku dworca, scieżka jakas - czy to tędy? Niewidzialna ręka dziadka kolejarza prowadzi nas na skróty. A micha mu się cieszy.





Biokefirek ratuje moją skacowaną głowę, ale co się dziwić. Horiłka za 10 zł zeszłej nocy wchodziła gładko. Może jeszcze odwiedzimy sw. Elżbietę, dziadki tam się modliły co niedzieli. Gdzie? A za winklem w prawo - słyszymy międzynarodową odpowiedź.



Nasz lwowski czas zasysa się w szybkim tempie, jeszcze tylko tramwaj i na zachód. A tramwaj...poezja:)



Po powrocie do domu przekopałam stare fotografie. Proszę bardzo. Voila. Dom z numerem 26 ma wejscie z lewej strony. Umiechnięty brat Babci po prawej, reszty towarzystwa nie znam. Nasuwa się cytat z Amelii: "Tylko głupiec patrzy na palec wskazujący na niebo".

7 komentarzy:

  1. Boże, jak cudnie!!!!!! Ale podróż!
    Moja mama tak szczęśliwa wraca zawsze STAMTĄD... ma nawet kawałek tynku z dawnego domu rodzinnego. Z resztką kobaltowego pigmentu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Doro, rodzice mojej Mamy mieszkali 20 km od Chodorowa, w Bukaczowcach. Tam mnie poniesie już samą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moj Tato urodzil sie w Bukaczowcach ,jak tam dojechac . krasnowski.jacek@gmail.com pozdrawiam milo.

      Usuń
  3. I mnie czeka ten wyjazd. Moja mama pisze książkę o tamtych stronach. Muszę w końcu to zobaczyć!!!

    OdpowiedzUsuń
  4. łoj, moje panie rodzinne znają już tą paproć, pod którą wiesz...:D

    OdpowiedzUsuń
  5. ładnie, ładnie...
    Lwów wygląda na czystszy od Wrocławia

    OdpowiedzUsuń