Wymarzona pracownia domaga się podjęcia działań, podczas gdy działania z nią nie związane wysypują się jak gruz z taczki. Szynę nad okno przywieźli mi spoceni panowie i z racji mokrych podkoszulków dostali po zimnym piwie, a skoro jest już szyna, wizja okna pod nią stała się potrzebą pulsującą w okolicy mostka. Skoro tak, to tak. Wyłuskane z przestrzeni nadrzecznej okna, zresztą z każdej przestrzeni mijanej, a skrawkiem okna pasującej do marzeń, spowodowały dziką i bezmapową wycieczkę, z gatunku tych, które kocham najbardziej. Strychy piwnice, rozwalone domostwa, wreszcie fabryka, wyłapana podczas spływu pontonowego. Wcale nie było trudno, bowiem sonary wzmocnione wspólną zajawką, skierowały nas bezbłędnie tam, gdzie trzeba.
Szmergiel podwójny cieszy i daje poczucie przynależności. Przedzieramy się przez zarośla, by podziwiać zatrzymany w kadrze czas. Jest inny od naszego. Przez sadzoną pomiędzy świerkami paprykę i podlewanie sałaty w deszcz, bieganie do krzyża i z powrotem, poziom czasu zmalał jak wysysany przez słomkę sok endorfinowy. Teleportu nie wymyślono, trzeba ogarniać dwa razy więcej i pęd z dość szybkiego, zrobił się zawrotny.
Tylko podczas stania na głowie na zajęciach jogi, widząc się w lustrze naprzeciwko, możemy spokojnie porozmawiać, a rzeczywistość widziana z pozycji odwróconej sprawia wrażenie normalnej.