wtorek, 13 września 2011
Pustaki
No i stałosie. Stało się co miało się stać. Nabrawszy dużo w płuco lewe szszsz, płuco prawe szszsz powiedziałam w końcu to, co się gotowało w głowy kotle. Oczywiście na tyle, na ile można było. Na tyle grzecznie, by nikogo nie urazić. Na tyle mało, by nikogo nie zabić. Niech się dzieje, co chce, wylało się mleko! Potem usiadłam na grzędzie i patrzę, co będzie.
A tu lipa! Wszystkie moje wytoczone działa i armaty, argumenty o biegunach na nic się zdały i zostały zbyte lekkim wzruszeniem ramion.
Teraz czuję się jak taternik, który wspinał się na turnię we mgle a okazało się, że z drugiej strony łatwiutki trawers zygzakiem pomyka.
I co? I nic! Nic się nie zmieniło, chyba tylko to, że moje stopy głębiej w piachu zakopane.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Koci zadek i noga, która niemal kopła - co za napięcie! Na pięcie plaster!
OdpowiedzUsuńO bosze, Siostra. Dlaczego my bliżej siebie nie mieszkamy.
to o pracy było?
OdpowiedzUsuńA może ten kot ma to wszystko w centralnym punkcie tego ujęcia?
OdpowiedzUsuńA siedzenie na grzędzie ma też swoje zalety, nie?
Wiesz, że przyzwyczajeni do angielskiej pogody, traktują ją jako stan normalny?
Doro, zachodzi obawa, że gdybyśmy mieszkały blisko, przepaliłyby nam się styki.
OdpowiedzUsuńMagdo, nie o pracy. Absolutnie.
Mamo, nie chcę życiowo tyłka odgniatać.