To się wydarzyło. Poszliśmy do lasu z Bojsą wcześniej, a
przy powrocie chcieliśmy jeszcze do niego zajrzeć. Czy byli już geodeci, czy
coś się wokół Domu kręci. Bo zgubiliśmy klucze.
M. właczył gpsa, żeby sobie samemu granice rozpoznać i przez
ścieżkę wyjeżdżoną quadem obeszliśmy Dom dookoła.
Zarośnięty. Zdrewniałe pędy winobluszczu jak liany wspinają
się między oknami, Dachówka prawie całkowicie porośnięta zielonymi chaszczami.
-Ty chciałaś taki zielony dach? Sz. może się uczyć 😊
Dachówka przetrzebiona, piękna dziura z prawej strony dachu
zionie potrzebą ratunku.
Doszliśmy do granicy paryji i zgięci w pół przeszliśmy pod
gałęziami wybujałych krzewów. Potem wydeptana ścieżka do drzwi wejściowych i…dom
otwarty na oścież. Z kluczami w zamku.
Ktoś puścił chmurę niepamięci, jakieś zatrute opary – mam wrażenie,
że to rodzic mój, siejący wątpliwości i gniew. On uważa, że to bez sensu –
kupowanie takiej ruiny, która wymaga wyburzenia, to kretyństwo i brak kasy – ta
choroba, na którą on ciągle zapada.
Niedostatek i bieda, jednym słowem. Ale ale, co z taką
fortuną można zrobić innego, potrzebnego, sensownego.
Sensownie, to jest jak, przepraszam – nigdy nie byłam w tym
dobra. Mój ziemniaczek puka o ściany główki jak chodzę i to tyle. Ale żyje, wciąż żyje i tylko troszku
nadgniły.
Zrobaczenie i wykolejenie plus skrajne nałogi prowadzą mnie
do śmiania się z tej sytuacji i uznania nas jako pato-pary roku. Skoro
patologia jest wśród nas, to zapadnijmy na nią z uśmiechem i radością. Pijmy
czerwone wino ze słoika i kradnijmy chrust.
I mieszkajmy w gąszczu jesionowym, imperium wszystkiego,
granice posypując solą, by nie weszło złe.